Trzeba przyznać, że gra wygląda na potencjalny hit. Hour of Victory został wydany w ubiegłym roku na konsolę Xbox 360, ma w miarę atrakcyjną, jak na First Person Shootera fabułę oraz napędzany jest silnikiem Unreal Engine 3. Ten sam, który mogliśmy podziwiać w Gears of War i oczywiście trzeciej odsłonie Unreal Tournament. Takimi właśnie argumentami zostałem zarzucony kiedy otrzymałem do recenzji HoV. Pełen nadziei i dobrej woli zainstalowałem grę i przeżyłem prawdziwy szok. Być może nie powinienem pisać tego już na początku recenzji, ale ocenę końcową widzicie tuż obok, a wiec nie ma co owijać w bawełnę. Moja przygoda z tą produkcją to chyba najgorsze doświadczenie jakie mogłem przeżyć z grą komputerową. Takiego zawodu – szczególnie, że nie interesowałem się wcześniej tym tytułem i nie znałem opinii o konsolowym wydaniu – nigdy jeszcze nie przeżyłem.
Spis treści
Idź na wojnę bracie…
Afryka…
Początki wcale nie zapowiadają koszmaru. Jak wiemy z historii pewien austriacki malarz pokojowy miał pewną chorą ideę i postanowił wcielić ją w życie. Pociągnął za sobą cały naród niemiecki i tak narodzili się mityczni naziści, których eksterminowaliśmy w niejednej już grze. Osią fabularną Hour of Victory są prace niemieckich… o przepraszam hitlerowskich naukowców nad bombą atomową. Plany te zostały odkryte przez wywiad Aliantów. Cóż w takiej sytuacji należy zrobić? Odkryć lokalizację tajnego ośrodka badawczego i wysłać bombowe? Ależ nie! To zbyt banalne. Amerykanie z agencji wywiadowczej OSS do spółki z Brytyjczykami postanowili przygotować do akcji trójkę doskonale wyszkolonych żołnierzy.
Do pokrzyżowania planów Hitlera związanych z bronią atomową wybrano amerykańskiego majora Ambrose’a Taggerta, brytyjskiego komandosa Williama Rossa i strzelca wyborowego Calvina Blackbulla (prawdziwego Indianina z plemienia Siuksów!). Każdy z bohaterów różni się wyposażeniem i umiejętnościami. Przykładowo Taggert potrafi otwierać zamki, a potężny Ross jest bardziej wytrzymały i dzięki swojej sile może podnosić ciężkie przedmioty. Blackbull potrafi natomiast… wspinać się i skakać dalej niż pozostałe postaci. Nie muszę chyba dodawać, że żołnierze różnią się początkowym wyposażeniem i bronią. Każda z postaci wyposażona jest w broń długą i krótką. Ot na przykład Ross wyposażony jest w karabinek M1A1, a major Taggert w Stena MK2.
nie kryją się…
Mając do wyboru naszą trójkę gracz zostanie rzucony od piasków pustyni libijskiej i arabskie miasteczko poprzez malownicze krajobrazy Bawarii gdzie zwiedzimy zamek Festunburg. Na koniec razem z Armią Radziecką wyzwolimy Berlin gdzie ostatecznie pogrzebiemy plany III Rzeszy odnośnie nuklearnej potęgi. Ot gracza czeka takie tournee po różnych frontach II wojny światowej.
Wojenny koszmar
Przed rozpoczęciem misji (a czasem także w trakcie) mamy możliwość wyboru jednego z bohaterów i ruszamy w bój. Tutaj właśnie po raz pierwszy spotka nas zawód. Misje są monotonne i sprowadzają się w sumie tylko do jednego – zabicia przygłupich wrogów. Nic poza tym. Drugi feler związany jest z naszymi wojakami. Owszem to miłe, że nasza trójka ma inne umiejętności. Sęk w tym, że potencjał ten został pogrzebany. Major Taggert, komandos Ross i strzelec Blackbull… aż się prosi, aby to trio działało razem na polu walki. Nic z tego. Możemy sobie wybrać jedną postać na misję i koniec. Reszta pije herbatkę gdzieś w przytulnej bazie wypadowej. No owszem, czasem wielokrotnie podczas jednego zadania możemy zmienić bohatera. Fakt pozostaje jednak faktem. Pomysł został zmarnowany.
Same misje utrzymane są w konwencji „Alleluja i przodu”. Oto jesteśmy My, nasz karabin i wojna do wygrania. Tak, ja też przecierałem oczy ze zdumienia. W tak schematycznie skonstruowaną grę już dawno nie było mi dane się zagłębiać. Ba! Kiedy przypomnę sobie misje z pierwszego – stareńkiego już przecież – Call of Duty to wydaje się, że dla twórców Hour of Victory rozwój gier komputerowych zatrzymał się lata wcześniej. Gdzieś w okolicach słynnego Wolfensteina. Niestety, tego z 1992 roku.
Teoretycznie jest tu wszystko co mógłby sobie wymarzyć miłośnik wojennych strzelanin. Wymienionych wcześniej trzech, różniących się umiejętnościami bohaterów, zróżnicowany teatr działań – od Afryki po ruiny stolicy III Rzeszy. Ilość dostępnej broni również zachwyci domorosłych militarystów. Mamy radziecki pistolet TT33 i słynną pepeszę, karabin M1 i wyrzutnię rakiet. W sumie do dyspozycji gracza oddano czternaście rodzajów broni palnej. Każdy znajdzie coś odpowiedniego dla siebie.
Jedzie mały Kubelwagen!
wojna…
Podczas wojaży przez ogarnięte wojenną pożogą kontynenty pojeździmy także czołgiem Sherman i słynnym Tygrysem. W nasze łapy dostanie się także Kubelwagen. Prawdziwa gratka dla fana motoryzacji. Wszystko to wygląda bardzo atrakcyjnie? To tylko pozory. Sęk w tym, że można się nabrać. Szczególnie, że Hour of Victory napędza nie byle jaki silnik graficzny.
Gears of War płacze w kąciku…
Tak, tak! Jak już wcześniej wspominałem w trzewiach HoV drzemie Unreal Engine 3. Ten sam, który napędzał Gears of War, Unreal Tournament III i tak dalej. Niestety Midway, który przygarnął pod swoje opiekuńcze skrzydła programistów ze stajni N-Fusion Interactive (mają na swoim koncie grę FPS Deadly Dozen) popełnił fatalny błąd. Hour of Victory jest jednym z nielicznych przykładów gdzie widać jak na dłoni, że wpakowane pieniądze i najlepsze dostępne technologie nie zawsze gwarantują sukces. Aż dziw bierze, iż ta produkcja w ogóle trafiła na konsolę Xbox 360. Kto podjął decyzję o stworzeniu wersji na PC i wypchnięciu tego potworka na rynek w ponad pół roku po konsolowej premierze? Bóg jeden raczy wiedzieć! Dość powiedzieć, że grafika wygląda po prostu… bardzo słabo. Modele postaci wyglądają w miarę przyzwoicie, ale daleko im do tego co mogliśmy oglądać w innych produkcjach opartych o najnowszy Unreal Engine. Także animacje i wykonanie poziomów nie zachwycają. Arabskie miasteczko Al Shatar i cała reszta „leveli” wygląda jak makieta po której poruszamy się siejąc ołowiem na prawo i lewo do biegających jak przygłupie kurczaki żołnierzy Adolfa H.
Bo trzeba dodać, że sztuczna inteligencja przeciwników również nie wzbudzi w graczu entuzjazmu. Wrogowie i owszem, czasem próbują się schować za jakieś drewniane skrzynie, ale najczęściej kończy się to tak, że wpadają na jakąś ścianę i z uporem maniaka wykonują ruchy godne epileptyka aż do momentu gdy litościwie skosimy ich serią z naszego M1A1.
Games for Idiots Live!
Kiedy już zdesperowany gracz ukończy kampanię single player pozostaje już tylko uruchomić tryb sieciowej rozgrywki. Pierwsze wrażenie całkiem przyzwoite. Mamy możliwość zagrania w drużynowy Deathmatch, klasyczny Capture the Flag i Devastation w którym każda z drużyn musi odnaleźć i rozbroić na mapie trzy bomby. Tak więc zacierając rączki przystępujemy do… do niczego. Po kilku kliknięciach w opcję rejestracji zostałem przeniesiony do pulpitu Windows gdzie powitało mnie okno z komunikatem „Usługa LIVE jest niedostępna”. A już byłem tak blisko… już witałem się z gąską! A tu taki pech. W moim regionie (czytaj Polska) nie zagram. Dziękuję ci Microsofcie za ułatwianie mi życia cudowną inicjatywą Games for Windows!
Pożegnania nadszedł czas
Brytyjczycy tu byli…
W podsumowaniu powinny chyba paść jakieś słowa przemawiające za kupnem Hour of Victory. Czy ta gra ma jakieś plusy? Owszem ma. Muzyka w menu głównym jest całkiem przyjemna i wpada w ucho. Więcej pozytywów niestety nie zauważyłem. Może jeszcze relatywnie niewielkie, jak na dzisiejsze standardy wymagania sprzętowe – bliźniacze do tych z trzeciej odsłony Unreal Tournament. Co ciekawe rodzimy dystrybutor chyba najwyraźniej zdawał sobie sprawę z jakim tytułem ma do czynienia i Hour of Victory nie został spolszczony.
Jeśli chcecie zagrać w jakąś grę FPS w klimatach II wojny światowej to jak ognia unikajcie HoV. To po prostu bardzo słaba, nudna, brzydka i niedopracowana produkcja. Jeśli jednak skusicie się na ten tytuł to pamiętajcie – ostrzegaliśmy.
Kto nie lubi drugowojennych shooterów? Z pewnością kochają je producenci i deweloperzy gier. Serie Medal of Honor i Call of Duty to najlepsze przykłady. Burzliwy okres II wojny światowej to wdzięczny temat na grę komputerową. Od lądowania w Normandii po zombiaki w Wolfensteinie. Interes się kręci i mamona płynie wartkim strumieniem. Z takiego zapewne założenia wyszli twórcy Hour of Victory.
Może wzorowali się na rodzimych producentach Mortyra? 😉
Brawo za ocenę !! ostatnio czytałem na Valhalli recenzję Bad Company i pomimo ciągłego narzekania na grę dostała ona 7pkt!!! A tutaj proszę taka „niespodzianka” marna gra i marna ocena. Z Hour of Vicotry miałem styczność na konsoli podczas dema, ale gra zniechęciła mnie po paru minutach. Gratuluję autorowi poświęcenia i odwagi, żeby się tak katować dla napisania recenzji 😉 Takich pracowników należy szukać ze świeczką w dłoni.
Ta gra jest naaaprawdę bardzo słabieńka 🙁 w tym samym czasie tłukłem w Alone’a i powiem tak – z ogromną radością wracałem do przygód Carnby’ego mimo wielu minusów nowego AITD
Jak kupowałem w markiecie 😉 Sins of Solar Empire to była ta gra. 99 złotych :/ kosztowała.
skoro tylko muzyka w menu się nadaje to skąd aż taka zawyżona ocena 3. 5 ;D Ta gra to ewidentny przykład jak gier nie należy robić.