O śmierci gier mówi się od zawsze. Umierają i umierają, przeganiając pod względem dochodów Hollywood (który, nota bene, też umiera i umiera). Jako główną przyczynę rychłego zgonu wskazuje się generalnie na brak innowacyjności i artyzmu w rozrywce elektronicznej i trudno się z tym nie zgodzić. Kto do diaska ma tworzyć coś oryginalnego, jeżeli zarówno producenci, jak i w głównej mierze konsumenci to w przeważającej mierze hamburgorzercy, wychowani na ideale mięśniaka z karabinem biegającego po dżungli/pustyni/marsie, zabijającego co popadnie?
W tym punkcie należy zaznaczyć, że na GDC uczęszcza bardzo charakterystyczny typ człowieka, który jest pewien swojego zdania i nie ustąpi, choćby nie wiem, jakby bez sensu plótł (brzmi znajomo?). I tak dyskusja na ten temat zamieniła się w klasyczną kłótnię, a’la internetowe forum. Zanim jednak do samej kłótni doszło, swoje zdanie wygłosił m.in. Chris Hecker z EA, stwierdzając, że gry (a wraz z nimi fani gier) zamykają się we własne getto, niczym niegdyś fani komiksów albo, o czym Chris nie wspomniał, Star Trek.
Zagalopował się z kolei Seamus Blackley, ponoć współodpowiedzialny za premierę nowego Xboxa, który stwierdził, że ratunkiem jest wzorowanie się na Hollywood, gdyż krawaciarze z branży filmowej już dawno nauczyli się dostosowywać swoje dzieła do wymagań rynku, przykładem czego chociażby „Brokeback Mountain”. W kontrze do punktu widzenia Blackleya, najwyraźniej promującego kapitalistyczny oportunizm bez opamiętania, stoi jasno Satoru Iwata z Nintendo.
Nintendo od zawsze podążało swoją drogą, omijając na ten przykład pracowicie tematykę seksu i przemocy w swoich grach. Jak twierdzi Iwata, sprawa jest prosta – to nie branża ma się dostosować do publiki, a publika do branży. Jedynie poprzez wdrażanie własnych, oryginalnych pomysłów, nie zważając na opinię krzykaczy, mają szansę powstać arcydzieła. W ramach ciekawostki wspomnę, że taką samą filozofię wyznaje dyrekcja bodaj Ferrari.