Od czasu do czasu Wielcy Wikingowie Valhalli spotykają się, aby przy kuflu tradycyjnego złocistego trunku bogów odpocząć po ciężkim dniu za sterami Drakkaru. Choć dzieje się tak niezwykle rzadko (wszak Wikingowie to ludzie bardzo zapracowani, a kręcenie kółkiem i szarpanie za różne sznurki to zajęcia wyjątkowo czasochłonne) ostatniej soboty doszło do takiego właśnie spotkania. Na miejsce Wikingowego Szczytu wybrano nomen omen Łódź.
Kiedy w sobotę koło południa trafiłem do centrum ze zdziwieniem stwierdziłem, że po piątkowych derbach (na których również mieliśmy swojego delegata) miasto w niczym nie przypomina scenerii z Syndicate, Carmageddona, Manhunta czy GTA. Najwyraźniej tym razem kibice obu drużyn postanowili pozostawić w spokoju płyty chodnikowe, przypadkowe staruszki, komunikację miejską, znaki, ławki i co im tam jeszcze się przydaje w tradycyjnym fetowaniu zwycięstwa bądź opłakiwaniu porażki.
W tej sielankowej sobotniej atmosferze przerywanej od czasu do czasu rzęsistą ulewą udało się spotkać trzem dzielnym wikingom – Coppertopowi, Katmayowi i mojej skromnej Niebiesko-Łosiowej osobie. Odwieczny duch rywalizacji płonie w oczach i sercu każdego Prawdziwego Wikinga, toteż my jako UberWojownicy nie mogliśmy odmówić sobie przyjemności zmierzenia się w morderczym pojedynku. Po odrzuceniu elektrycznych bierek pod wodą, skoku przez Wielką Rozkopaną Ulicę, pchnięcia płytą chodnikową oraz wielkiego pościgu za tramwajem wybraliśmy ostatecznie bilard.
W ten oto sposób trafiliśmy do jednej z łódzkich bilardowni, gdzie przy kuflu tradycyjnego zimnego jasnego rozpoczęliśmy wielki bój. Pojedynek rozpoczęły tradycyjne Zapewnienia o Beznadziejnej Formie Zawodnika. Kiedy wszyscy już odfajkowaliśmy (mniej bądź bardziej przekonywująco) tą część rytuału przystąpiliśmy do Histerycznego Szukania Trójkąta, które wzmocniliśmy dodatkowo Gorączkowym Poszukiwaniem Kredy. Interwencja nieustraszonego Katmaya pozwoliła rozwiązać oba problemy i rozpoczęliśmy dwugodzinny bój.
Kiedy opadł bitewny kurz i ucichło ostatnie bojowe zawołanie wszyscy trzej zgodnie uznaliśmy, że koniecznie trzeba to powtórzyć. Tego dnia zatriumfowała jednak siła spokoju, czyli Zen Niebieskiego Łosia. Przez sympatię dla moich szanownych przeciwników, nie opisując skali mojego tiumfu powiem tylko tyle, że im dłużej wygrywałem tym bardziej budził się we mnie Zwycięzca.
O jego obecności wiedziałem już od dawna. Poznałem go w liceum, kiedy niezwykle intensywnie grywaliśmy z przyjaciółmi w brydża. Wtedy to odkryłem, że choć siadam do stolika, aby się bawić i sam sobie wmawiam, że liczy się tylko zabawa, zawsze gram po to by wygrać. Gra bez tej nutki emocji, rywalizacji po prostu smakuje dla mnie gorzej, słabiej, mniej intensywnie. Nie oznacza to, że nie umiem przegrywać. Bynajmniej. Liczy się jednak rywalizacja, chęć zwycięstwa. Przekonałem się o tym kiedy siadłem kiedyś do brydżowego stolika czysto rekreacyjnie. Nie było zapisu, liczenia punktów etc. Po 15 minutach takiej zabawy miałem dość. Uwielbiany i zawsze budzący u mnie olbrzymie namiętności brydż (do tego stopnia, że chciałem kiedyś zrobić krzywdę mojemu partnerowi po tym jak położył szlemikowi licytację „bo się nie zorientował”) w tym wydaniu był wypraną z emocji, nudną grą w karty. Wtedy zrozumiałem, że gwarantem dobrej zabawy jest właśnie rywalizacja, walka o palmę zwycięstwa. I tak gram. Zawsze. Żeby wygrać. I choć nie zawsze się udaje, nawet kiedy padam pokonany jestem zadowolony, bo wiem, że zrobiłem wszystko co w mojej mocy by osiągnąć cel (prawdziwy Wiking nigdy nie przegrywa przyp. Katmay).
Ten instynkt rywalizacji poza brydżem i bilardem bardzo przydaje się właśnie w grach. To on nie pozwala mi się poddać kiedy po raz dziesiąty ginę w Stalkerze ścięty serią z AK74 komputerowego przeciwnika. To on kazał mi ciągle wgrywać stan gry w czasie ostatniego pojedynku z Królem Cieni w NWN2. To wreszcie on towarzyszył mi w wojnie przeciwko Zulusom kiedy moje perskie imperium rozpoczęło z nimi wyniszczającą wojnę w Civilization 3.
Powiecie, że to błahe i niedojrzałe? Może, mnie jednak to zupełnie nie przeszkadza. Uwielbiam rywalizować i wygrywać. Kocham smak zwycięstwa i widok zrezygnowanego wzroku przeciwnika kiedy już wie kto wyjdzie z boju z tarczą, a kto na niej.
Kocham być Graczem!
A koota nie zaprosili śwynie!