Nie bawiąc się w stawianie głupawych pytań, nieświadomym do razu wyjaśnię, że GDC to inaczej Game Developer’s Conference, czyli konferencja developerów gier. Twór to relatywnie nowy, poświęcony w znacznej mierze wzajemnemu masażowi pleców członków branży, czy, jak kto woli, smarowaniu sobie nawzajem. W telegraficznym skrócie: na każdej edycji imprezy najbardziej prominentni przedstawiciele świata rozrywki elektronicznej rozdzierają szaty nad trawiącymi wspomnianą branżę problemami. Jako że newsami odnośnie gier można się zaczytywać wszędzie, przybliżę inne ciekawostki, rodem z GDC.
Wielcy są nudni
Poza częścią ekspo, przypominającą E3, impreza składa się również z licznych „keynoteów”, czyli po naszemu wykładów, wygłaszanych przez wszelkiej maści luminarzy i nie tylko. Oczywiście wszyscy, jak co roku, spodziewali się przemówienia Petera Molyneuxa, który najpewniej wyciągnąłby z rękawa coś powalającego i szokującego. Problem jednak w tym, iż Peter wziął się i wypiął na całą imprezę. Powód? W sumie to nie wiadomo, a jak nie wiadomo, to chodzi o forsę. Firma Petera przechodzi właśnie z ręki do reki i widać procesu musiał doglądać osobiście.
Nie zawiódł za to Will Wright, głoszący co roku mądre i szokujące prawdy w niemalże filozoficznym stylu, na temat sztuki – nie, Sztuki – tworzenia gier. Twórca Simsów i Sim City również w czasie poprzednich edycji brał udział w konkursie, polegającym na wymyśleniu własnej gry, co i raz powalając publikę oryginalnością swoich idei. I tak wymyślił był niegdyś symulację romansu, innym razem zaś grę opartą na wierszu Emily Dickinson (amerykańska poetka, o której nikt w Polsce poza studentami filologii i Maćkiem Maleńczukiem raczej nie słyszał). Dobrotliwie Wright postanowił jednak tym razem zrezygnować z udziału w konkursie, ustępując pola nieco mniej zdolnym, aczkolwiek cały czas wywodzącym się z czołówki, developerom. Wygłosił również przemówienie o Sztuce robienia gier, to też nikt, kto tego oczekiwał, nie był zawiedziony, reszta zaś nie była zaskoczona.