Mamy środek listopada – najważniejszy moment roku dla Maniakalnych Zombiakobójców na całym świecie. Left 4 Dead 2 wchodzi na półki sklepowe, a Bill i spółka ustępują miejsca nowym bohaterom i kolejnej grupie specjalnych zarażony. Ale czy aby na pewno? Jak na grę Valve przystało, pierwsze L4D ma całkiem pokaźne i równie pracowite community, chętnie służące reszcie graczy swoimi zdolnościami.
Ten tekst ma służyć osobom, które postanowiły dołączyć do (oficjalnie już odwołanego, ale kto by się tym przejmował) tego wielce rozdmuchanego bojkotu, który rozpoczął się zaraz po tym, jak wiosną w Los Angeles oficjalnie zapowiedziano Left 4 Dead 2. Scena moderska części pierwszej jest duża i wciąż prężnie się rozwija – niedawno premierę miało Cold Case, zdaje się największe dotychczas wydane fanowskie rozszerzenie (prawie gigabajt, istna waga ciężka). Poza CC jest też mnóstwo lepszych i gorszych kampanii, pojedynczych scenariuszy, a nawet nieśmiałych prób tworzenia nowych trybów. I niniejszym dochodzimy do celu tego artykułu, który ma pomóc wam, drodzy mordercy już raz umarłych ludzi, w wyborze jak najlepszych dodatków stworzonych przez społeczność L4D. Więc zamiast marnować miejsce na dysku na leżakujące tam marne add-ony, spędźcie kilka minut nad lekturą tego tekstu.
W Wiedniu, na pokładzie
L4D wciąż ma się dobrze
Pierwszą kampanią fanowską za jaką ja się zabrałem, było mocno chwalone wśród zombiakowego community Death Aboard. To już siódma wersja tego dodatku, więc tylko na tej podstawie łatwo stwierdzić, że jej twórca jest albo mocno zaangażowany w ten projekt, albo po prostu ma zbyt wiele wolnego czasu. Zestaw ten, tak jak i oficjalne scenariusze, składa się z pięciu rozdziałów, wypełnionych po brzegi biegającymi truposzami. Zaczyna się w więzieniu, a kończy ucieczką balonem z opuszczonej latarni morskiej. Już pierwszy etap jest zrobiony o tyle pomysłowo, że ocaleni zaczynają z najwyższego piętra i przez dużą część tego rozdziału poruszają się raczej w osi pionowej niż poziomej. Sam projekt jest przynajmniej niezły, a mapa duża i wykonana z dbałością o szczegóły.
Pierwsze wrażenie niestety zacierają trochę dwa kolejne etapy, które nie dość, że łatwe, to jeszcze zaczynają nużyć. Przejście przez więzienny dziedziniec i doki ogranicza się do obronienia kilku pozycji w coraz mniej atrakcyjnym otoczeniu. Ale ostrzegam was – nie dajcie się zwieść temu usypiającemu tempu wydarzeń w drugim i trzecim rozdziale, bo będziecie tego mocno żałowali. Statek, choć równie banalny co poprzednicy (to mój główny zarzut do Death Aboard – przez większość kampanii na ekspercie przebrnąłem ginąc zaledwie raz. A profesjonalistą nie jestem, więc taki poziom trudności to po prostu kpina), jest zaprojektowany i wykonany wręcz rewelacyjnie. Mroczny, zniszczony, momentami wręcz psychodeliczny – aż zionie klimatem, którego nie powstydziłaby się żadna z map przygotowanych przez Valve. DA warto ściągnąć choćby dlatego, by zobaczyć ile autor (o nicku Diputs) musiał włożyć pracy w wykonanie czegoś tak fantastycznego. Nie sposób również zawieść się na finale, który z czystym sercem mogę nazwać najlepszym, z jakim zmierzyłem się przez ponad 90 godzin, które spędziłem w Left 4 Dead. Latarnia jest wielka, zaplanowana z głową, a do tego ślicznie wykonana jak na robotę modera. No i przede wszystkim – wystrzeliwuje poziom trudności całej kampanii w kosmos. O ile na najwyższym poziomie trudności dojść do samej końcówki mógłby w zasadzie każdy, o tyle finałowe starcie z hordą stanowi nie lada wyzwanie nawet dla osób mających na koncie Zombie Genocidest.
Jeszcze więcej zombiaków. Za darmo.
Uwagę warto też zwrócić na Vienna Calling, kampanię równie przyjemną, aczkolwiek zdecydowanie mniej zadbaną od Death Aboard. Co bardziej błyskotliwi czytelnicy pewnie już się domyślili, ale dla pewności podam ten fakt niczym na srebrnej tacy – tym razem Bill, Francis, Louis i Zoey muszą uciec z opanowanego przez zombie Wiednia. Jako, że marny ze mnie turysta i geograf, to empirycznie nie zdołałem tego potwierdzić, ale z niektórych opinii wnioskuje, że część lokacji odzwierciedla, a przynajmniej usiłuje odzwierciedlać, miejsca, jakie faktycznie można odnaleźć w stolicy Austrii. I o ile DA ciężko było przyrównać do jakiejś oficjalnej kampanii, o tyle Vienna Calling nieco przypomina swoim stylem Crash Course.
Tak, to oznacza, że trzeba się nastawić na długaśne, wymagające rozdziały. Jest ciężko, ale ciężko na akceptowalnym, niekoniecznie przesadnie frustrującym poziomie. Co prawda sam początek, nudne i monotonne bieganie po wiedeńskich mieszkaniach, nie zapowiada darmowego szału, ale hej, Death Aboard rozkręca się przez trzy rozdziały, a tu wystarczy zejść kilka pięter w dół i wybiec na ulicę.
Nie ma co prawda tak mocnego uderzenia jak statek w kampanii autorstwa Diputs, ale całość trzyma stały, solidny poziom. Jest w miarę różnorodnie, choć niestety nie zabrakło też błędów. W drugim rozdziale można całkowicie ominąć jeden event, Tank blokuje się na schodach, w trzecim z kolei można się zaklinować w kanale, ale najgorszy jest nie działający respawn. Nie chce wiedzieć jaką miałem minę, kiedy chciałem ocalić dwóch odrodzonych towarzyszy i okazało się, że drzwi przez które musiałem przejść są nie dość, że zamknięte, to jeszcze niezniszczalne. Niestety, zawodzi również finał (choć ma pewien fajny patent, którego nie chcę zdradzać), skonstruowany w bardzo prosty sposób, umożliwiający bezproblemowe zaliczenie go nawet na ekspercie. Choć może po prostu rozpieściło mnie Death Aboard.
Jesteś hardkorem?
L4D też doczeka się takich dodatków?
Lubicie wyzwania? Na najwyższym poziomie trudności po sto razy zaliczyliście każdą kampanię, zrobiliście Nothing Special, Safety First, Stand Tall i wszystkie inne osiągnięcia stworzone z myślą o kompletnych no-life’ach? Ziewacie widząc szarżującego Tanka i myślicie, że nie ma już nic, co w Left 4 Dead może stanowić dla was wyzwanie lub chociaż sprawić, że zaskoczeni otworzycie szeroko usta? No to z całego serca polecam Heaven Can Wait. Uroczyście ślubowałem, że przejdę HCW na ekspercie, nie tykając nawet niższych poziomów, ale chyba będę musiał zgolić włosy, posypać swoją łysą wówczas głowę popiołem i na kolanach targać na Jasną Górę. Na starcie nie dostajemy ani apteczek, ani żadnej broni miotanej i jedyne na co można liczyć to para pistoletów. A tu z resztek samolotu trzeba dostać się do szosy, tą należy podążyć do bezpiecznego puntu, w towarzystwie ciągłych ataków hordy, która nie odpuszcza gdzieś tak od trzeciej sekundy gry. I nie trzeba nawet Tanka, by już pierwszy etap sprawił, że niejedna kępa włosów opuści wasze głowy w towarzystwie zaciśniętych dłoni. Kolejne etapy? Różnorodne, przygotowane może i bez szczególnego polotu, ale za to z solidną, rzemieślniczą precyzją, dzięki czemu pozbawione są błędów. Poza tym, warto podkreślić ich długość, przy której nawet pierwszy rozdział z Crash Course wydaje się spacerem do najbliższego skrzyżowania. I wyobraźcie sobie teraz, że po drodze (przez sam środek lasu, a jakże – sceneria to w HCW coś pomiędzy Death Toll a Blood Harvest w najbardziej wymagających momentach) atakują was dwa Tanki, między każdą gałązką, każdego krzaczka, czai się kolejna horda… a to dopiero drugi rozdział! To co się momentami dzieje w Heaven Can Wait aż ciężko opisać. Dodatek trzeba po prostu ściągnąć i w niego zagrać, żeby się przekonać co to jest prawdziwy hardcore w L4D.
Inne takie
Bojkotujących zjadły zombiaki
To tylko 3 przykłady, moim zdaniem absolutnie topowych kampanii domowej roboty, ale jest jeszcze całe mnóstwo innych dodatków, którymi warto się zainteresować. Wspominany już we wstępie Cold Case to rozszerzenie na zupełnie niespotykaną skalę, jak na fanowską produkcję. 36 map, kampania z niejedną innowacją w porównaniu z oryginalnym gameplayem Left 4 Dead, elementy przygotowane specjalnie pod versusa i survival. Grzechem byłoby jednak rozpisywać się o CC w tym artykule – Mrfranswa wykonał tak ogromną pracę, że zasługuje to przynajmniej na odrębny tekst, a nie tylko kilka zdań tutaj. Z popularnych kampanii warto wspomnieć jeszcze Night Terror, jedną z najpopularniejszych i pierwszych które się pojawiły – uwagę zwraca przede wszystkim mroczny klimat, różnorodnych, wykonanych z pomysłem map. Fani innych gier również mogą znaleźć coś dla siebie pośród rozszerzeń do L4D. Na wyciągnięcie ręki znajdują się choćby mapy z Metal Gear Solid oraz Resident Evil, a na podstawie Silent Hill powstała cała (świetnie oceniana) kampania!
Bojkot warty zachodu?
Jestem zdecydowanym przeciwnikiem całego tego cyrku z bojkotowaniem Left 4 Dead 2, ale nie zmienia to faktu, że wciąż mam zamiar świetnie bawić się również przy części pierwszej dzięki dziełom takim jak te opisane przed chwilą. I wam proponuję dokładnie to samo – społeczność L4D odwaliła i wciąż odwala kawał rewelacyjnej roboty i warto tę pracę docenić. Tym bardziej, że płynie z tego mnóstwo przedniej zabawy!
Do Twojej krótkiej listy warto dodać kampanię Dead Before Dawn. Wprawdzie jest jeszcze w wersji beta i znajdzie się kilka błędów, ale już pokazuje pazurki. Świetny design i dbałość o detale. Rozdział rozgrywany za dnia, jest jednym z najładniejszych jakie widziałem w l4d. Do tego dochodzi muzyka, która została całkowicie zmieniona i fajnie podkreśla klimat. Wrażenie robi objętość modyfikacji, która jest większa od Cold Case’a i zajmuje (po zainstalowaniu) 2,6GB.
Artykuł poprawny. Co nieco rzuca światło na fanowskie mapy do l4d. A l4d2? Tego tytułu na pewno nie kupie w premierze jak to miało miejsce w przypadku l4d1, jak dla mnie l4d2 jest hmm za małym skokiem jakościowym w porównaniu do „jedynki” żeby wydawać na niego kasę w premierze, jak już będzie po 40pln na allegro to czemu nie.
Kupiłem L4D niedawno za 40 zł, zagrałem jedną kampanię i rzuciłem to w kąt. Jakoś ten model rozgrywki mi nie odpowiada.
#3Za pierwszym podejściem, też mnie odrzuciło. . . Ale wystarczy odpalić multi na jakiś czas 😉