Branża filmowa to wciąż wzorzec do którego odnoszą się rozwijające się, mniejsze i większe części przemysłu rozrywkowego. Z racji swego wieku i potencjału działa na pozostałe jak magnes. To sprawia, że wcześniej czy później rosnąca dopiero branża zaczyna zapożyczać rozwiązania i mechanizmy od filmowców.
Jednak dziś kiedy rynek gier jest najszybciej rozwijającą się gałęzią branży rozrywkowej relacja między filmem, a grami nie jest już tylko jednostronna. Impulsy podążają w obu kierunkach. Pomysły i niektóre rozwiązania marketingowe od filmów wędrują do gier, zaś te pierwsze starają się (wciąż ostrożnie) podbierać i wykorzystywać popularne postaci wykreowane przez elektroniczną rozrywkę. Są to na razie próby średnio udane, głównie za sprawą takich „geniuszy” jak Uwe Boll. Mimo to, mamy już na koncie kilka sukcesów dzięki którym m.in. do ogólnospołecznej świadomości przeniknęła postać Lary Croft – głównie za sprawą kreacji Angeliny Jolie. Niestety wciąż trudno mówić tu o trendzie, bo produkcje takie jak Resident Evil i tym podobne obrazy trudna uznać za godne uwagi (pierwsza część RE była moim zdaniem niezła przyp. Katmay).
O tym, że filmy były inspiracją dla gier nie trzeba wspominać. Wystarczy spojrzeć na liczne tytuły spod szyldu Gwiezdnych Wojen, wysyp pozycji „władco-pierścieniowych”, czy sięgając w zamierzchłe czasy przywołać taki tytuł jak Indiana Jones and The Fate of Atlantis.
Gry jednak nie zapożyczyły tylko bohaterów czy całych światów. Coraz częściej z przemysłu filmowego czerpią znacznie więcej, siłą rzeczy coraz bardziej się do niego upodabniając. Wystarczy spojrzeć na ostatnie produkcje. Wiele z nich budżetami zbliżone było do dużych hollywoodzkich widowisk. Weźmy dla przykładu premierę GTA IV. Kampania reklamowa była prowadzona jak przy promocji filmu. Potężne bilbordy przy drogach wlotowych do wielkich amerykańskich miast, gigantyczne reklamy na budynkach. GTA IV było wszędzie. Ale w końcu produkcja z budżetem sięgającym 100mln$ może robić wokół siebie sporo szumu. Tworzenie gier podobnie jak filmów stało się biznesem, w którym częściej padają liczby podawane w milionach niż w tysiącach dolarów.
Producenci gier czy raczej ich wydawcy starają się podpatrywać także niektóre rozwiązania dotyczące strategii wydawniczej doskonale sprawdzone i wypracowane już lata temu w przemyśle filmowym. Nie zawsze kończy się to sukcesem, ale to właśnie dzięki takim eksperymentom mamy Sam&Maxa czy też Half-Life 2 w epizodach.
Coraz częściej treścią newsów obiegających Internet nie są informacje dotyczące gry, ale ich wyniki sprzedaży w pierwszym dniu od premiery. Nieodparcie kojarzy mi się to z kolejnymi pobijanymi tzw. rekordami otwarcia podczas premier filmowych.
Pojawiła się jeszcze jedna, wcześniej niespotykana (a przynajmniej nie tak eksponowana) tendencja – produkcje długoterminowe. Coś co jakiś czas temu zawitało do kina. Kiedy wchodził na ekrany Kill Bill wszyscy wiedzieliśmy, że to dopiero pierwsza część, podobnie było z Matrixem czy Władcą Pierścieni. Teraz ta tendencja przeniosła się do świata gier. Jeszcze nikt z nas nie zagrał w Far Cry 2, a już czytam newsy o Far Cry 3. Podobnie ma się sprawa z Bioshockiem. Również w przypadku Mass Effect wiedzieliśmy, że to pierwsza z trzech części gry.
Takie zjawisko może być chyba tylko dowodem rosnącego w siłę potencjału finansowego branży, skoro ktoś w dniu premiery pierwszej części może zaryzykować stwierdzenie, że jest pewien wydania kolejnych dwóch…
Niestety, rosnące tempo ogłaszania i produkowania kolejnych tytułów sprawia, że podobnie jak w Hollywood coraz więcej sequeli to najzwyczajniej marne, a przede wszystkim wtórne popłuczyny po udanym pierwowzorze czego dowodem seria Need For Speed, która kiedyś kojarzyła się z niezłą arcadową zabawą, a dziś jest synonimem mocno eksploatowanej maszynki do robienia forsy.
Ciekawym zjawiskiem są natomiast zmagania coraz głośniejszych nazwisk hollywoodzkich reżyserów przy produkcji gier czego efektem stał się choćby recenzowany przeze mnie jakiś czas temu Stranglehold Johna Woo.
Próby te jeśli głębiej się nad tym zastanowić nie powinny budzić zdziwienia. W końcu film i gry posługują się w dużej mierze tym samym aparatem narzędziowym. Dlatego coraz więcej produkcji elektronicznych zyskuje filmową otoczkę – pełno w nich ujęć żywcem wyjętych z hollywoodzkich bajek dla dużych dzieci. W ten sam sposób buduje się w nich napięcie, nawet sposoby narracji są identyczne. W tej warstwie branża komputerowa czerpie z filmu całymi garściami i nie boi się korzystać z ogranych do znudzenia trików. Wbrew pozorom wychodzi to często całkiem dobrze, a przy dobrej warstwie fabularnej udaje się zbudować naprawdę poruszające historie, które nie są tylko doznaniem czysto rozrywkowym, ale nawet duchowym.
Czy mariaż, a przynajmniej poważny flirt gier z branżą filmową wyjdzie im na dobre? Trudno powiedzieć. Pewne jest tylko to, że związek między nimi jest nieunikniony i odnosząc się do kondycji obu tych gałęzi przemysłu rozrywkowego i kierunku, w którym zmierzają trudno sobie wyobrazić ich niezależne istnienie.
Problem mariażu gier z filmem polega na tym, iż są to w rzeczywistości dwa całkiem odrębne media, które to producenci starają się posklejać do kupy, aby wyciągnąć z nas jeszcze więcej kasy. Nie czarujmy się więc. Gra na podstawie filmu, zawsze będzie nudna, gdy najpierw obejrzało się film, a co do filmu na podstawie gry, to chyba nie muszę się wypowiadać. Podobnie jest z filmowymi adaptacjami wcześniej przeczytanych książek. Nie widziałem jeszcze filmu, który zauroczył by mnie choćby po części tak, jak jego pierwowzór książkowy. To typowe powielanie historii, służące jedynie wyciągnięciu większej ilości gotówki. Czysty marketing. A ponieważ marketing ma tyle wspólnego z jakąkolwiek twórczością, co piosenki Britney Spears z teatrem antycznym, uważam, że nie warto tracić na niego jakiejkolwiek ilości cennego czasu. Wyjątkiem od tej reguły mogą być gry luźno powiązane ze scenariuszem filmowym, oparte jedynie na settingu, te mogą być naprawdę dobre (jak np. Escape from Bucther Bay), ale jest ich naprawdę tak niewiele, że stanowią jak dla mnie jedynie potwierdzenie powyższej reguły. Generalnie szkoda tracić czasu na gry sklepane na szybko przed premierą filmu, czasu i oczywiście pieniędzy.
uwe boll to pala a nie geniusz !!!!!
wu7ek naucz sie czytac ze zrozumieniempzdr
Niezgodze się z digital_cormaciem, bo są różne naprawde gry, oparte na filmach (pomijając przytoczone przez ciebie Kroniki, należy do nich humorystyczna parodia Gwiezdnych Wojen – LEGO:SW, które jest idealną grą, by się odstresować, przez swe zabawne filmiki i typowy, dla LEGO bardzo kolorowy świat przedstawiony, zwłaszcza jak grasz z kimś we 2 osoby, to czeka was kilka godzin kombinowania i śmiechu :). . . – o wersji Indiany Jones’a się nie wypowiem, bo nie dane mi było w nią grać. . . )Innyn przykładem również związanym z Gwiezgnymi Wojnami jest KotOR, lecz tutaj nastąpiło zapożyczenie całego Universum. Kolejnym przykładem jest Bitwa o Śródziemie (mówie o cz. 1, bo w 2 nie grałem). Może kampania, nie przedstawia tej historii, w jakiś niesamowity sposób, ale rozgrywka multiplayer, została przygotowana naprawdę nieźle. A miło czasem dowodząc konnicą usłyszeć „Rohirims!. . . Charge!”Co do filmów, chyba mylisz pojęcia, gdyż nie każda ekranizacja książki, to jej adaptacja. Nie mówie, że każda gra na podstawie filmu jest świetna itp. itd. . . Poprostu wśród nich zdarzają się gry lepsze czy gorsze (wiem. . . zwykle gorsze), co nie oznacza, że z tego połączenia nie wyjdzie nic dobrego.
film oparty na grze to byłby dopiero hit, chociaż mieli zrobic Crysisa film i co???
Nie ma sie co spierac. Historia uczy, ze gry na podstawie filmow, lub bazujace na wspolnym uniwersum sa niczym innym jak odcinaniem kuponow. Nierzadko biora jakas inna gre, obdzieraja ja ze skory, maluja na podobienstwo jakiegos filmu i viola, gra idzie na rynek. Sa perly, KOTOR, Ucieczka z Butcher Bay, ktore zawsze pozwalaja zachowac nadzieje, ze gry bazujace na filmach/serialach/ etc. moga zaskoczyc. nomad: wlasnie nie do konca. Gry nie da sie przetlumaczyc na film tak po prostu.