…czy może jednak RPG?
Choć opowieść przedstawiona przez twórców RotA nie ma zbyt wiele wspólnego z tą, na której przecież bazuje, to i tak do pewnego momentu może się ona podobać. Nawet bardzo. Jazon od początku do końca ściga tylko swój własny cel, dla którego gotów jest poświęcić wszystko. Poprzysięga zemstę na mordercach swojej narzeczonej i usiłuje sprawić, by Alceme wróciła do świata żywych zanim jej dusza zniknie. Na drodze naszego herosa stanie sporo postaci, pośród których znajdzie się kilka naprawdę ciekawych, nie dających się łatwo sklasyfikować jako złe lub dobre. Ponadto, jest parę naprawdę klimatycznych momentów, które zostają w pamięci jeszcze długo po obejrzeniu ostatnich napisów. Nie chcę spoilerować, dlatego napiszę tylko, że epizodu na wyspie Kythra to jedna z nielicznych rzeczy, dla których można ten tytuł przejść więcej niż jeden raz. Szkoda tylko zakończenia – w swojej beznadziejnej sztampowości rujnuje ono całe dobre wrażenie zrobione przez wcześniejsze etapy.
Prawie jak Drużyna Pierścienia
A skoro już o lokacjach mowa, to należy wspomnieć, że pod tym względem Rise of the Argonauts zawodzi. Są co prawda zróżnicowane, design każdej kolejnej to zupełnie inna bajka, ale ilościowo po prostu leżą. RotA mimo wszystko aspiruje do miana gry RPG, jej przejście zajmuje kilkanaście godzin, a całość składa się z, jeżeli dobrze liczę, siedmiu niewielkich map. To jest przecież jakaś kpina. Do tego pełne są niewidzialnych ścian i co gorsza nic przed graczem nie kryją. Prawie żadnych dodatkowych miejsc, skrytek, kryjówek, podziemi, a jeżeli już się coś takiego przydarzy, to i tak jest od początku zaznaczone na mapie. Jedyne co poza podążaniem za głównym wątkiem fabularnym można robić w kolejnych lokacjach to dodatkowe misje, których większość ogranicza się do znalezienia konkretnej postaci i przeprowadzenia z nią rozmowy. Dialogi na całe szczęście napisane są sprawnie, chociaż ewidentnie brak im archaicznej stylizacji, przez co momentami brzmią nieco zbyt współcześnie. Jazon praktycznie przy każdej rozmowie ma cztery bardzo różne kwestie do wyboru, natomiast i tak wybrane przez nas opcje dialogowe poza podkreśleniem klimatu nie mają żadnego realnego wpływu na przebieg rozgrywki. Rise of the Argonauts to pozycja do bólu liniowa, nawet pomimo tego, że sami kreujemy zachowanie jej głównego bohatera.
Właśnie dialogi mają swoje odbicie w jeszcze jednym elemencie gry. Jest nim system rozwoju postaci – bardzo przemyślany, dobrze wpasowany w koncepcję tego tytułu i przede wszystkim oryginalny oraz banalnie prosty w obsłudze. Jazona nie opisują żadne statystyki, punkty doświadczenia, ani temu podobne drobnostki. Wraz z posuwaniem się naprzód fabuły, na jego koncie zapisują się kolejne uczynki, które wedle uznania może poświęcić jednemu z wybranych przez siebie bogów: Atenie, Aresowi, Hermesowi lub Apollinowi.
Dobre/złe uczynki
Również wypowiadanie słów miłych dla ucha danego bóstwa, może pomóc w zaskarbieniu sobie jego sympatii. W zamian za to, dowódca wyprawy po Złote Runo otrzymuje związane z charakterem swoich patronów umiejętności oraz wspomniane już wyżej moce. Sprawdza się to rewelacyjnie i ma tylko jedną wadę – czasem z tego powodu dialogi zamieniają się w bezmyślne wybieranie odpowiedzi przychylnej temu bogu, który ma na swojej „liście” zdolność mogącą się w najbliższym czasie przydać.
Uroda meduzy
Od strony technicznej, Rise of the Argonauts prezentuje się żałośnie słabo. Nie chodzi nawet o samo to, jak wygląda – broń Zeusie, pod tym względem jest to gra jedna z wielu – ani szczególnie ładna, ani rażąco brzydka. Stabilność animacji jest jednak jakimś żartem twórców gry. W dodatku zupełnie nieudanym. Bez żadnego sensownego powodu, nawet na konsoli liczba wyświetlanych klatek animacji zaczyna spadać conajmniej jakbym próbował uruchomić Crysisa na komputerze wyposażonym w procesor klasy Pentium III i „DżiForsa” dwójkę. Raz udało się grze nawet zawiesić Xboxa i tyle było zabawy. Do tego należy dodać fatalną pracę kamery, słaby lip-sync i postacie, które bez przerwy blokują się na każdej przeszkodzie i mamy obraz produkcji kompletnie skopanej pod względem technicznym.
Składamy w ofierze jednego Xboxa z RROD
Dźwiękowo jest nieco lepiej, natomiast też nie jest to poziom, który sprawiłby, że bogowie olimpijscy zakrztusiliby się nektarem i ambrozją. Muzyka wpada jednym uchem, a wypada drugim, z kolei voice acting jest bardzo nierówny. Część postaci brzmi zupełnie nieźle, podczas gdy w przypadku innych wyraźnie słychać, że odtwórcy ich ról nie przyłożyli się szczególnie do swojej pracy.
Argonauci wrócili. Bez Runa.
Rise of the Argonauts nie jest grą złą. Natomiast od produkcji hitowych dzieli ją równie dużo, co od typowych szrotów. A szkoda, bo w tej opowieści drzemał naprawdę spory potencjał. Dojrzałą historia, ciekawie zarysowane postacie, dobrze rozwiązana walka, rewelacyjny pomysł na system rozwoju postaci – to wszystko znakomite fundamenty pod produkcję, którą gracze zapamiętują na długie lata. Niestety, Liquid Entertainment zamiast monumentalnej świątyni ku chwale Zeusa, na rzeczonych fundamentach postawiło drewnianą szopę pokrytą strzechą. Liniowość kłująca w oczy swoim archaizmem, niewidzialne ściany, mnóstwo technicznych niedoróbek – to wszystko elementy dyskwalifikujące Argonautów w starciu z doszlifowanymi produktami.
Mitologia to dla gier wideo temat bardzo dobry. Tona akcji, mnóstwo ciekawych wydarzeń, na pęczki różnorodnych postaci. Zresztą, już God of War udowodnił, jak wdzięczną inspiracją mogą w tej branży okazać się starożytne wierzenia Greków. Podobną drogą postanowiło pójść studio Liquid Entertainment, pod banderą Codemasters tworząc Rise of the Argonauts. Czytajcie dalej, by przekonać się, co z tego wyszło.
Zgadzam się z autorem, że gra mega wybitnym hitem nie jest, ale ciągle jest to gra bardzo dobra i daje dużo radości z grania, dlatego czekam jak zrobią kontynuację z nadzieją że będzie o wiele bardziej dopracowana niż pierwowzór.
Jak zwykle fajnie się czyta Twoją recenzje siergiej. dużo konkretów a mało masła maślanego jak to często bywa u innych niestety. W grę nie grałem ale chciałbym zagrać tym bardziej, że Liquid Entertainment ma u mnie dużego plusa za leciwego już rts’a Battlerealms.