Licencjonowane produkty, czyli takie, które używają znanych marek, cieszą się sporym wzięciem wśród graczy. Zarówno twórcy gier, jak i właściciele licencji czerpią z nich korzyści. Z jednej strony produkt jest reklamowany, z drugiej przyciąga do gry tych, którzy już reklamowaną markę lubią i kojarzą. Nieraz opieranie gier na licencjach ma sens; innym razem to jedynie czysty pragmatyzm.
Gry samochodowe są wręcz uzależnione od licencji. Nie ważne, jak doskonały jest symulator – jeżeli nie ma w nim prawdziwych wozów, to od razu, wręcz instynktownie, odczuwam, że coś z nim jest nie tak. rFactor na przykład to doskonała gra, którą stworzyli zapaleńcy wyścigów samochodowych. Realistyczny symulator wyścigów jest do tego stopnia szczegółowy, że wyścig zaczyna się w garażu, z którego trzeba wyjechać. To nie koniec – trzeba też zaprogramować komputer pokładowy.
Tylko co z tego, skoro do dyspozycji mam same fikcyjne wozy? Co innego Gran Turismo, w którym prawdziwych pojazdów jest kilkaset! Miło się robi na sercu, gdy mam świadomość, że Alfa Romeo, którą kieruję na poczciwym PlayStation 2 zachowuje się tak samo, jak jej prawdziwy odpowiednik – a do tego się nie psuje!
Tu trafiamy na kolejny problem. Fakt, że gra oparta jest na licencjach powoduje, że twórcy Gran Turismo musieli poczynić wiele ustępstw swoim licencjodawcom. Jak powiedział mi kiedyś jeden z polskich developerów, który pracował w tamtym czasie nad grą rajdową z fikcyjnymi wozami, „Otrzymanie licencji to nie problem. Problem zaczyna się, gdy chcesz wprowadzić model uszkodzeń. Nikt nie chce, aby jego produkt był choć trochę przybrudzony lub pognieciony”.
Gdy powstawało pierwsze Gran Turismo, twórcy musieli się prosić o to, by marki takie, jak Toyota, Nissan, Dodge czy Ford pojawiły się w ich grze. Potem sytuacja się zmieniła – to koncerny samochodowe zaczęły wręcz nalegać, by w coraz bardziej popularnych symulatorach umieszczać ich wozy, i to nawet kosztem implementacji wizualizacji uszkodzeń. Konkurencja odjechała do przodu, Gran Turismo zostało w tyle.
Praca z licencjami to zresztą dość złożona sprawa. Dość powiedzieć, że najczęściej nie układa się ona zbyt szczęśliwie, zwłaszcza w przypadku gier na podstawie filmów i komiksów. Problem polega na tym, że ścierają się wówczas dwa potężne światy. Z jednej strony twórcy danej licencji, np. Superman, muszą dążyć do tego, by utrzymać jednolity wizerunek postaci zarówno w filmach, jak i serialach, reklamach oraz grach. Każda marka jest dokładnie opisana, nieraz w tomach przypominających encyklopedię. To biblia dla każdego, kto chce w jakikolwiek sposób skorzystać z licencji. Z drugiej strony developerzy wiedzą, co zrobić, żeby gra była dobra. Konfliktom nie ma końca, a gdzie dwóch się bije, tam powstaje beznadziejna gra.
Jak to więc jest z licencjami? Z jednej strony są nieraz nieodzowne, jak w przypadku wspomnianych gier samochodowych, z drugiej jednak mogą stać się wręcz przekleństwem i położyć całą grę. Jakby jednak na to nie patrzeć, jedna z najlepszych serii gier wszechczasów, Grand Theft Auto, nie używała prawdziwych produktów, ale naśmiewała się z już istniejących, vide napój Spunk, parodiujący Sprite`a.
Licencje towarzyszą grom od dawna i nie wiele się w tym temacie zmieni. Może poza jednym – w Polsce ciągle mamy wiele fajnych filmów i seriali, których twórcy nie tknęli. Fakt, Jak Rozpętałem Drugą Wojnę Światową i Mlauch Racer hitami nie były, ale ciągle mamy Seksmisję, Czterech Pancernych i Pana Samochodzika, które cierpliwie czekają.
Fajny tekst i nasuwa kolejny temat warty poruszenia (może na jakiś następny tekst?) – product placement w grach – zjawisko jak wiemy dość powszechneA co do licencjonowanych i nielicencjonowanych samochodów w grach – mam to samo, jak nie jest licencjonowany to już jakaś dziwnie mniejsza przyjemność. Niby nic, a jednak. Nie mówiąc o problemie składów zespołów w grach typu „Fifa”, „NBA” etc. O wiele przyjemniej strzela się ludzikiem ktory nazywa się Ronaldinho niż jakimś „Ronaldihnopodobnym” 😀
W czterech pancernych to bym sobie pograł ;]. Zapomniałeś wspomnieć o grach sportowych – tam to dopiero pełno licencji. . .
W Fifie to licencji jest więcej niż piłkarzy 😀
Ciekawe, czy w ogóle w przyszłości ktoś skorzysta w pełni z dobrodziejstw polskiej kinematografii.
Doktorat na temat licencji :):):)
oj tak, fpp „czterej pancerni i pies” albo seria przygodówek z panem samochodzikiem. . .