(Prawie) dwa tysiące gier

W obozie 2K Games działo się w tamtym roku trochę dobrego. Ich sukcesy to w głównej mierze dwa mroczne i ponure FPS-y, w których główną rolę miały odgrywać nie miliony polygonów i nie tysiące high-endowych efektów wizualnych, towarzyszących monumentalnym eksplozjom. Choć wysmakowanej grafiki nie brakło, to jednak już na pierwszy rzut oka dało się zauważyć, że tutaj dominuje klimat. Najpierw czerwcowa premiera The Darkness sprawiła, że fanom komiksowej twórczości Top Cow Productions z wrażenia pociekła ślina. To był jednak dopiero wstęp do tego, co wydarzyło się niespełna dwa miesiące później, jeszcze przed końcem wakacji. Fani pierwszoosobowych strzelanek nawet nie zdążyli dobrze nagrać się w Mrok, a tu już nadszedł kolejny hit, z miejsca trafiając na szczyt list sprzedaży w wielu krajach. Bioshock, bo o niego tu chodzi, natychmiast zawładnął umysłami i sercami graczy, a podwodne miasto Rapture na pewien czas stało się prawdziwą stolicą elektronicznej rozrywki. Przy okazji ludzie wciąż wahający się, czy wybrać białe pudło od Microsoftu, czy czarny chlebak od Sony dostali pod nos doskonały argument przemawiający za sprzętem z Redmond.

Pomarańczowo mi

W minionym roku Gabe Newell dużo mówił, a wnioskując po zmianach daty premiery The Orange Box robił zdecydowanie mniej. Zreflektował się jednak poziomem tego, co ze swoim Valve dokonał. Poza narzekaniem na PlayStation 3, jeden z najpopularniejszych game designerów dłubał przy fenomenalnym Pomarańczowym Pudełku. I zasadniczo jedynym nieudanym elementem tego zestawu był tragiczny, prymitywny boxshot, który został zaprojektowany przez pracowników Gabe’a chyba pod wpływem alkoholu. Zawartość Pomarańczowego Pudełka znakomicie zrekompensowała mizerne pierwsze wrażenia czysto estetyczne, tak samo jak długi czas oczekiwania na Portal, Team Fortress 2, a przede wszystkim na Half-Life 2: Episode Two (trzecia część drugiej części z dwiema dwójkami w tytule – to brzmi zachęcająco). Wszystkie trzy tytuły znalazły fanów pośród tysięcy osób, które już na początku października tłumnie ruszyły do sklepów, by zaopatrzyć się w najnowszy zestaw ze stajni Valve.

Niebiescy niebezpiecznie blisko

Teraz przenosimy się na Wysp Japońskie, już niemalże do końca tekstu. Tak więc jeśli ktoś czuje awersję do gier tworzonych przez naszych skośnookich braci, niech przewinie tekst aż do śródtytułu „Głos z zaświatów”, bo najbliższe kilka tysięcy znaków może go przyprawić o ból głowy.

Na początek odwiedzimy ojców najbardziej niebieskiego, ze wszystkich znanych mi jeżów. Co prawda nie znam ich wiele, bo poza Soniciem kojarzę tylko jeżozwierza zamieszkującego krakowski ogród zoologiczny, ale mniejsza o to. Sega, bo o tej firmie tu mowa, ten rok zaczęła cieniutko, od konwersji beznadziejnego Sonic the Hedgehog. Gra okazała się tak słaba, że momentami ponoć nie sposób było z nią wytrzymać. Błękitni bardzo dużo uwagi starali się również poświęcać Wii, ze skutkiem dość mizernym. W pierwszych dwóch kwartałach na dobrą sprawę nie dokonali niczego, co byłoby warte odnotowania przez posiadaczy konsoli Wielkiego N. Odrobinę lepiej było w przypadku dwóch pozostałych next-genów, które to otrzymały bardzo przyzwoity Virtua Tennis 3. Dalej nie działo się nic znacząco ciekawszego. Sega wciąż próbowała oswoić się z Wii, ciągle z tako samo dramatycznym jak na początku skutkiem. I tak sobie płodzili przeciętne produkcje, aż do czasu…kolejnej zmiany platformy. Pod koniec sierpnia do sklepów zawitał dodatek do wyśmienitej strategii Medieval II: Total War, który na nowo zdobył serca domorosłych przywódców średniowiecznych armii. Nieźle również wypadła Sega Rally Revo debiutująca na początku jesieni. I nie, nie ukazała się na Wii.

Duże nadzieje wiązano z Mario & Sonic at the Olympic Games. Tradycyjnie jednak, wersja na stacjonarną konsolę Ninny była raczej słaba. Dużo lepiej Olimpiada w wykonaniu bohaterów popularnych gier wypadła na Dual Screenie. W ogóle ciekawym zjawiskiem jest, że Sega zaczęła się ze swoimi grami podejrzanie zbliżać do Nintendo. Najpierw Marian z Soniaczem razem wystąpili na igrzyskach, a na przyszły rok planują ponownie zmierzyć się za pośrednictwem Super Smash Bros. Brawl. Oczywiście lata świetlne jestem od sugerowania jakiejś dalekosiężnej współpracy między niedawnymi konkurentami (do momentu upadku Dreamcasta), ale o tym niespodziewanym ociepleniu stosunków między gigantami rodem z Nipponu postanowiłem z kronikarskiego obowiązku wspomnieć.

Gdy do końca roku czasu zostało już niewiele, tyleż samo szans miała Sega, by w końcu zabłysnąć na Wii. Trwającą wówczas błazenadę w wykonaniu Niebieskich zakończyć mógł już tylko NiGHTS: Journey of Dreams. I choć fioletowy błazen chyba na nikim nie wywarł takiego wrażenia, jak kiedy po raz pierwszy zawitał na popularnego Saturna, to jednak jego twórcy mogli spokojnie odetchnąć – uratowali twarz. A przynajmniej jej mały fragmencik.

„Solidni”

Po wizycie u Segi udajemy się w podróż do siedziby tokijskiego Konami. Trochę się tam w zakończonym roku działo, aczkolwiek potencjalnie najważniejsze wydarzenie zostało przełożone. Toteż z utęsknieniem wyczekujący na przedświąteczny powrót Raidena, Solid Snake’a i Ocelota srogo się zawiedli, gdyż Metal Gear Solid 4: Guns of the Patriots zalicza kilkumiesięczny poślizg.

Wciąż czekamy

Wróćmy jednak na początek. Ten dla Konami był wyjątkowo „ruchliwy”. Najpierw wydali na czym tylko się dało Pro Evolution Soccer 2007, by potem tanecznym krokiem wejść w marzec razem z Xboxowym Dance Dance Revolution Universe. Także jeśli ktoś narzekał na brak party-games dedykowanych Xpudłu, przynajmniej na chwilę mógł rozchmurzyć się, przy okazji skakania po macie do DDR-a. Na następną dobrą produkcję trzeba było trochę poczekać, ale owo oczekiwanie producenci między innymi zabawek i kolekcjonerskich karcianek potrafili świetnie umilić dystrybuowaniem swoich starych hitów za pośrednictwem usług Virtual Console i Xbox Live Arcade. Na przełomie pierwszych dwóch kwartałów w sieci pojawiły się takie perełki, jak Castlevania: Symphony of the Night albo Gradius III. Później wcale nie było gorzej. Starzy wyjadacze mogli ponownie zatopić się w kolejnych częściach kultowej Contry, wspominając jak to było blisko dwie dekady wstecz. W ostatnich miesiącach Konami wystrzeliło już z cięższego kalibru. Październikowa premiera nowego PES-a sprawiła, że w ciągu jednego roku ukazały się dwie części jednej gry piłkarskiej, co nie zdarza się zbyt często. Poza tym, Silent Hill: Origins od początku listopada usiłował zasiać strach w sercach posiadaczy PlayStation Portable. Z całkiem niezłym skutkiem, aczkolwiek na pewno nie tak wspaniałym, jak w przypadku oryginalnego Silenta, z czasów świetności PSOne.

Żółto-niebieska łódź podwodna

Capcom w ubiegłym roku zaczęło prowadzić politykę opierającą się na jak najłatwiejszym zarobku. A cóż innego może go przynieść niż portowanie gier z konsol na komputery osobiste? W tej branży chyba niewiele jest takich rzeczy. Ale nic nie przychodzi bez śladu wysiłku, więc i w tym przypadku trzeba było dać coś od siebie. Oczywiście chodzi o nic innego jak właśnie tytuły na konsole, które też wydać trza, bo powietrza się nijak nie skonwertuje. I tutaj Żółto-Niebiescy zaczęli z wysokiego C. Już w styczniu na X360 trafiło Lost Planet: Extreme Condition, które największą wadą było to, że…wyszło po Gears of War, które delikatnie rzecz ujmując sprawiło, iż cała konkurencja nadawała się tylko do zeskrobywania ze ścian i podłoża. Ale Giallo-azzuri, że tak z włoska pozwolę sobie napisać, bynajmniej nie zamierzali spuszczać z tonu. Już w kilka dni po premierze Lost Planet, na DSa ukazała się kontynuacja jednej z najlepszych pozycji na ten sprzęt. Do sklepów trafił Phoenix Wright Ace Attorney: Justice for All. W maju natomiast, starym-nowym zwyczajem “Blacharze” weszli w posiadanie jednej z najlepszych konsolowych gier ubiegłej generacji, czyli Resident Evil 4. Miesiąc później tym samym tytułem mogli się cieszyć również właściciele Wii, podczas gdy PC-owcy właśnie pędzili do sklepów, by zaopatrzyć się we wspomniany już Lost Planet, którego również Capcom im nie pożałował.

Mogło być lepiej

W październiku natomiast dzielny prawnik Phoenix Wright ponownie pojawił się na podwójnym ekranie, jak zwykle niosąc ze sobą masę zabawy i ciekawych zagadek do rozwiązania. To jednak była płotka. Jedną z najważniejszych capcomowskich premier w zeszłym roku była ta mająca miejsce w połowie listopada. Trzeba było dać fanom Wii jakieś zadośćuczynienie za brak Resident Evil 5 na ich konsoli. Taką właśnie rekompensatą miał stać się Resident Evil: Umbrella Chronicles. Shooter na szynach to raczej nie to, czego ortodoksyjni fani przygód z Racoon City oczekiwali, ale musieli się nim zadowolić. I zrobili to. Narzekania na nudę i schematyczność rozrywki szybko utonęły pod lawiną pozytywnych opinii, a tęgie głowy w siedzibie Capcomu mogły odetchnąć z ulgą. Ich fanbase wśród posiadaczy Wii nie zeszczuplał, a całkiem możliwe, że jeszcze urósł.

Kwadraty i inne takie

SquareEnix, koncern wiodący prym w wydawaniu japońskich RPG-ów w minionym roku ponownie sporo czasu poświęcił na tworzenie wszelakich kompilacji i spin-offów. Tym razem na szczęście odpuścili sobie stygnącego już trupa Final Fantasy VII i dali mu spoczywać w pokoju. Co nie znaczy, że w tym roku będzie podobnie. Nomura i spółka już szykują na marzec kieszonkowe Crisis Core, które ponownie skopie i rozgrzebie zwłoki swojej gry-matki. Ale ja nie o tym…

Początek roku był typowy i w zasadzie doskonale ukazuje schemat postępowania Kwadratowych. Rzucili posiadaczom GameBoy’ów remake stareńkiego FF IV, a potem dobrali się do Kingdom Hearts II, tworząc na PS2 kolejny Final Mix, zawierający również wywodzące się z GBA całkiem przyzwoite Chains of Memories. Późną wiosną SE zniszczyło kolejną wartościową licencję, usiłując wskrzesić serię Seiken Densetsu. Tak więc majowy Dawn of Mana zamienił się w mizerną kopię cukierkowego Kingdom Hearts, tym samym tracąc w oczach fanów bardzo, bardzo wiele. To jednak nie był koniec tortur, jakim poddani zostali sympatycy starych Seikenów. Podczas wakacji na Dual Screena ukazało się Heroes of Mana, ale aby dalej nie kompromitować SquareEnix pozwolę sobie tego potworka przemilczeć. W międzyczasie przekreślone zostały nadzieje Amerykanów i Europejczyków na premierę Itadaki Street DS w wersji względnie zrozumiałej. Tradycyjnie już wirtualna planszówka ze znanymi postaciami w roli pionków nie zdołała opuścić Wysp Japońskich. Nie inaczej było również z bardzo ciekawą inicjatywą Square w postaci kieszonkowych przewodników po miastach całego świata. Wydawane na handhelda Nintendo w drugiej połowie zeszłego roku dostępne były tylko dla mieszkańców Nipponu. Na całe szczęście chociaż kolejne odsłony kompilacji Ivalice Alliance, to jest Final Fantasy Tactics: The War of the Lions (październik) oraz Final Fantasy XII: Revenant Wings (listopad) trafiły do całego cywilizowanego świata. Czyli niekoniecznie do Europy. Na dzikie stepy rozciągające się od Półwyspu Iberyjskiego aż po Ural przedostał się tylko remake Tacticsa. Kieszonkowa kontynuacja „Dwunastki” trafi do nas dopiero w lutym. Ale nie ma problemu, zdążyliśmy się przyzwyczaić. Poza tym, Europejczycy w zimie i tak nie mają prądu.

Smok był zwykłą jaszczurką?

Podobnie uważa chyba też studio MistWalker. Z tym, że o USA ma identyczne zdanie. Nic dziwnego, w końcu założycielem tej firmy jest były szef Kwadratowych, sam ojciec serii Final Fantasy, Hironobu Sakaguchi. Jego ekipa potrzebowała grubo ponad pół roku żeby przetłumaczyć nieźle zapowiadający się Blue Dragon na powszechnie rozumiane języki. I wyszło to dość komicznie, bo to chyba pierwsza japońska gra, która do Europy trafiła wcześniej niż do Stanów. Co prawda całe cztery dni, ale zawsze! I niestety chyba nie okazała się AŻ TAK dobra by warto było na nią czekać od siódmego grudnia (2006 oczywiście), kiedy to zadebiutowała w Kraju Kwitnącej Wiśni, aż do końca sierpnia. Wtedy właśnie trafiła do sklepów w reszcie świata.

To już prawie koniec naszych odwiedzin na Dalekim Wschodzie. Został jeszcze tylko Atlus, w odczuciu wielu fanów jRPG-ów, w tym również i w moim, firma ostatnio prezentująca poziom znacznie wyższy niż staczające się po równi pochyłej SquareEnix. Niestety, wykazująca tak samo irytujące, obojętne podejście do dzikich ludów zamieszkujących Stary Kontynent. Już w lutym dali o tym znać światu, ostentacyjnie dostarczając Shin Megami Tensei na Wii tylko swoim rodakom. Tydzień później amerykańscy właściciele Dual Screenów dostali do rąk spóźnione o osiem miesięcy Izuna: Legend of the Unemployed Ninja. I przez cały tamtejszy kontynent przetoczył się szczęk łamanych stylusów i włosów rwanych z głowy w wyniku niebotycznej frustracji. Poziom trudności w tym tytule był tak wyśrubowany, że recenzenci jak jeden mąż pojechali po ocenach, co zaowocowało średnią poniżej 70%. Na przełomie wiosny i lata było już znacznie lepiej. Najpierw dobre Etrian Odyssey i świetne Odin Sphere przyszykowały miejsce dla prawdziwego giganta, który i tak ledwie się w nim zmieścił. I tak w sierpniu, kiedy już Japończycy mieli doń rewelacyjny dodatek, Amerykanie mogli na własne oczy ujrzeć Personę 3 w akcji. Oczywiście bezczelnie ocenili ją na 88%, ale kto by się tam przejmował kapitalistami. Ważne, że P3 w końcu wydane zostało w jakimś normalnym języku. Oczywiście nie w Europie, bo my czekamy do lutego, ale przeżyliśmy już ponad rok bez nowej Persony, to przetrwamy jeszcze miesiąc czy dwa. Ostatnią wartą uwagi grą od Atlusa w tamtym roku była Trauma Center: New Blood na Wii. Pod koniec listopada Japończycy wydali ją po angielsku i bez trudu podtrzymali dobre imię tej niekonwencjonalnej serii, wywodzącej się z DS-a.

Głos z zaświatów

Z kronikarskiego obowiązku postanowiłem na koniec wspomnieć jeszcze o prawdziwej legendzie (a może raczej micie, bo w końcu legendy ponoć zawierają ziarenko prawdy) gier wideo – firmie będącej najczęstszym obiektem żartów graczy. 3D Realms w minionym tak samo szybko, jak pozostałe dziewięć, roku obchodziło dziesiątą rocznicę zapowiedzi Duke Nukem Forever, którego z niecierpliwością wszyscy wyczekujemy. Ojcowie Księcia nas nie zawiedli, gdyż postarali się o dostarczenie paru jubileuszowych bajeczek, wedle których już pod koniec bieżącego roku Duke powróci na ekrany monitorów. No, to czekamy. Jakbym za rok zapomniał, to przypomnijcie mi, bym przepisał poprzednie zdanie w tekście podsumowującym rok 2008.

Tyle

Jak na dłoni widać, że to druga połowa bardzo ciekawego roku 2007 przyniosła więcej dobrych premier. Nic z resztą dziwnego – pierwszy kwartał to w zasadzie sezon ogórkowy po świątecznej gorączce, a i wiosna zwykle nie obrasta w wielką ilość interesujących gier. Rok miniony można z pewnością zaliczyć do udanych, choć zawodów również w nim nie brakło i ja sam odczuwam lekki niedosyt. Na pewno szkoda, że większość laurów przypadnie zapewne Call of Duty 4, Bioshock i Crysisowi, bo taki brak różnorodności nie zwykł przynosić nic dobrego. Poza tym, postawa japońskich gigantów jak Sega, Capcom i SquareEnix mogła pozostawiać trochę do życzenia. Również fuzja Acitivision z Blizzardem budzi mnóstwo wątpliwości. Warto mieć jednak nadzieje, że wydanie drugiego StarCrafta w okamgnieniu je rozwieje. Ogromne oczekiwania wiązane są również z trzecimi częściami Fallouta i Deus Ex. Nic z resztą dziwnego, w końcu pozycje te uważane są przez miliony za kultowe. Poza tym, w końcu udało się na szerszą skalę zasłynąć polskim developerom. CD Projekt Red ładnie zaszalał z Wiedźminem, a o popisach Adriana Chmielarza i People Can Fly, którzy przenieśli Gears of War na PeCety również zapominać nie wolno. Trochę w ich cieniu pozostał Techland wraz z Reality Pump, aczkolwiek nie ma wątpliwości, iż Two Worlds oraz Call of Juarez też coś na rynek wniosły.

PS. Zdaję sobie sprawę z tego, iż pewne gry oraz zespoły zostały w tym tekście pominięte, a kolejnym poświęciłem nieproporcjonalnie mniej/więcej (niepotrzebne skreślić) miejsca niż innym. Pamiętajcie jednak, że ja też jestem tylko człowiekiem, a nasza ulubiona branża rozrosła się już do rozmiarów tak wielkich, iż po prostu nie sposób całych ubiegłych dwunastu miesięcy objąć jednym tekstem, nawet bardzo obszernym.

[Głosów:0    Średnia:0/5]
1
2
3
PODZIEL SIĘ
Poprzedni artykułResistance 2 będzie hitem!
Następny artykułCztery fotki z Contra 4

4 KOMENTARZE

  1. Brawo Sergiej. Świetny art, choć parę błedów też dojrzałem. Widzę przynajmniej, że po „Elementarzu. . ” dostałeś wreszcie wystarczajacą ilość miejsca 😉 Gratuluje roboty.

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here