Panowie i panie ze studia Gaijin Entertainment starali się jak mogli, by konsolowa wersja IL-2 była udana, a zarazem bawiła zarówno wielbicieli łatwych i przyjemnych strzelanek. jak i miłośników awiacji, którzy bez czapki pilotki nie siadają przed swoją ulubioną maszyną do gier. Niestety owoc ich pracy zapewne nie zadowoli żadnej z tych grup.
Realistyczny arkadowy symulator
Birds of Prey to tytuł przenoszący nas w okres II wś. Jako pilot jednej z wielu maszyn weźmiemy udział w kilku kampaniach, w których usiądziemy za sterami alianckich i sowieckich myśliwców i bombowców. Niestety w zasadniczej części gry nie możemy kierować samolotami z czarnymi krzyżami namalowanymi na skrzydłach.Recenzowana produkcja oferuje trzy poziomy trudności. Pierwszy to arcade (zręcznościowy), kolejny – trochę bardziej wymagający – to realistyczny, a ostatni nazwano symulatorem. Autorzy recenzowanej produkcji zawsze sugerują, na jakim ustawieniu powinniśmy latać w danej części gry.
Tak sobie latam
Samolot z chmurami w tle…
Na starcie możemy spróbować swych sił rozgrywając pojedyncze misje. Powinniśmy je potraktować jako wstęp do świata Birds of Prey. Domyślnie ustawiono tu poziom trudności na zręcznościowy. Ten rodzaj zabawy odznacza się tym, że samoloty mogą w nim zrobić wszystko. Zapomnijcie o wpływających na nie prawach fizyki. Bez obaw wykonać możemy w zasadzie każdy manewr, a amunicja (w tym bomby i rakiety) nam się nie kończy. Tak samo jest z paliwem. Ponadto gra wyświetla specjalny celownik pokazujący gdzie mamy strzelać, by trafić nieprzyjacielską maszynę.
Niestety te ułatwienia przekładają się także na zachowanie pozostałych pilotów i wytrzymałość ich samolotów. Messerschmitty i Junkersy są w zasadzie li tylko ozdobą na niebie. Rzadko zdarza się, żeby ktokolwiek nam zagroził czy podziurawił nasz samolot, chyba że postanowimy lecieć przez dwie minuty w linii prostej. My natomiast nawet jednym celnym trafieniem potrafimy strącić z nieba wrogą maszynę.
Swoich umiejętności będziemy mogli dowieść w pięćdziesięciu misjach. Rozgrywamy je na mapach, które lepiej poznamy w trakcie przechodzenia kampanii. Niestety z niezrozumiałych dla mnie przyczyn omawiane zadania trzeba najpierw odblokować przebijając się przez zasadniczą część gry. Jaki jest to więc wstęp do zabawy kiedy z początku nie możemy zabrać się za większość misji? Po ich udostępnieniu nie jest niestety o wiele lepiej. Choć ilość zadań jest wystarczająca, to ich różnorodność już niestety nie.
Bawić możemy się w eskortowanie sojuszniczych maszyn, bombardowanie pozycji wroga czy zwiedzanie (tak, zwiedzanie) lotnisk lub pozycji obronnych. Ostatni rodzaj zadań sprowadza się do przelatywania nad zaznaczonymi na mapie miejscami. Czasami musimy jeszcze wylądować na lotnisku. To wszystko. Ukończenie części misji zajmie nam więc około trzech, może pięciu minut.
Niestety monotonia i brak wyzwania sprawią, że takie latanie po pewnym czasie zaczyna się nudzić. Nawet to, że niektóre misje są po prostu świetnie zrealizowane nie sprawia, iż chcemy posiedzieć przy konsoli. Szalona walka rozpoczynająca się nad chmurami w pełnym słońcu, zamieniająca się w dzikie starcie w półmroku pod nimi jest niestety jedną z nielicznych okazji kiedy poczujemy dreszczyk emocji i radość płynącą z grania. Na dodatek podobnie jak misje tak i samoloty i dodatkowe uzbrojenie musimy odblokowywać przechodząc kampanię.
Co dzieje się na froncie?
Co czeka na tych, którzy zdecydują się wziąć udział w kampanii? Przede wszystkim niewielka ilość zabawy. Choć w tej części gry weźmiemy udział w Bitwie o Anglię, Stalingrad, Berlin czy walkach powietrznych nad Sycylią i w Normandii, to niestety tę część gry przy odrobinie samozaparcia można ukończyć w jedną lub dwie noce.
…i chmury z samolotem na pierwszym planie…
Błędem jest też to, że Birds of Prey przenosi nas w czasie i przestrzeni zanim zdążymy poczuć klimat działań wojennych w danej części frontu. Część kampanii składa się z trzech misji. Inne z pięciu. Nie czujemy również żadnej więzi z pilotami, którzy choć opisani w specjalnej zakładce encyklopedii, pojawiają się na tak krótki czas, że nawet nie zdążymy zapamiętać ich imion. Poszczególne misje w danej części świat zawsze wykonujemy na tej samej mapie. Choć zawsze imponuje ona rozmiarem, to o różnorodności nie ma tu mowy.
Przechodząc kampanię nie czujemy, że bierzemy udział w wielkiej, światowej wojnie. O tym, że gra kuleje nie pozwalają nam zapomnieć takie kwiatki jak samoloty pojawiające się na niebie jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, kiedy znajdziemy się w miejscu, w którym w danej chwili nie powinniśmy być. Inne drobnostki, które mogą nas rozbawić to walka jednostek morskich lub lądowych. Kiedy nagle otrzymamy rozkaz zaatakowania niszczycieli wroga zagrażających naszym okrętom możemy latać w nieskończoność zupełnie nic nie robiąc. Marynarze będą do siebie strzelać bez końca, nie czyniąc sobie krzywdy. O, przepraszam, nie bez końca. Głównym grzechem kampanii jest to, że przechodzi się sama.
IL-2 Sturmovik przechodzi na konsole. No właśnie, i to by było wszystko w temacie dawnego IL’a Sturmovika. Spoczywaj w pokoju.
To nie rozumiem. . . gra nie współpracuje z żadnym dzojstikiem, że przekreślacie ją ze wzgledu na koniecznośc grania na padzie?
Szturmowik na piecu jeszcze żyje, nie skreślajcie go tak szybko ;)Niedługo ma wyjść finalna wersja patcha 4. 09 😉