Wielokrotnie słyszymy narzekania, że wielcy dystrybutorzy gier komputerowych bez skrupułów „doją” młodych i utalentowanych producentów gier. Na początku historii branży tak było z samodzielnymi producentami z zachodu – przychodził duży koncern, wykupywał studio albo narzucał własne warunki i wszystko podporządkowywał księgowym i arkuszom w Excelu. Niedobrze.
Teraz, kiedy branża trochę okrzepła, zachodnie studia wiedzą, jak walczyć z silną ręką korporacji. Przyszedł więc czas na utalentowanych producentów ze wschodu – polskie, czeskie, rosyjskie, bułgarskie czy rumuńskie studia, chcąc się przebić do „wielkiego świata” często podpisują kontrakty, które nie są dla nich korzystne, przynajmniej na pierwszy rzut oka. Ale ja zawsze powtarzam – z pistoletem nikt nad nimi nie stoi. Chcą, to podpisują.
I później pracują dla swojego właściciela, chociaż zapewne – gdyby byli niepodlegli – mogliby zarobić więcej. No cóż, jeśli ktoś wykłada kasę na początek to potem oczekuje zwrotu nakładów. Tak zawsze było i tak zawsze będzie. Czy to dobrze, dla nas, graczy? Nie wiem. Wydaje mi się natomiast, że rozstania ze stworzoną przez siebie marką czasem wychodzą graczom na dobre. Zaraz wyjaśnię, dlaczego.
W historii naszej branży mieliśmy już kilka efektownych „wybić się na niepodległość”. Scenariusz jest podobny – oto warunki oferowane przez aktualnego wydawcę stają się nie do zaakceptowania i deweloper decyduje się na desperacki (na pierwszy rzut oka) krok – oddaje markę, na którą pracował przez wiele lat w imię niepodległości i kreatywności. Zwykle od razu zaprzedaje się innemu wydawcy, tyle, że na lepszych warunkach i za lepsze pieniądze (na początku każdy chce być przyjacielem), ale to znowu – decyzja dewelopera. I zaczyna się kreowanie nowej marki w pocie czoła.
A my się cieszymy. Dlaczego? Dlatego, że wcale aż tak bardzo na sequelach nam nie zależy. Dlatego, że otrzymując wolność od stworzonej przez siebie marki, deweloper ma okazję wprowadzić rozwiązania, o których nigdy by nie pomyślał. Dlatego wreszcie, że dystrybutor, w którego rękach pozostała zastrzeżona nazwa, zwykle oddaje ją w ręce innego teamu, który może ją poprowadzić na zupełnie nowe tory. Zamiast jednej dobrej serii mamy (teoretyczną) szansę otrzymać dwie.
Oczywiście, może się zdarzyć, że stworzenie nowej marki doświadczonemu studiu się nie uda. Że znana marka w rękach nowego dewelopera dostanie mocnego kopniaka w tyłek. Że zarówno dystrybutor, deweloper, jak i sami gracze będą z rozrzewnieniem wspominać czasy, kiedy szli ręka w rękę i czcili swoją ulubioną serię. Ale jedno jest pewne – taki rozbrat jest zawsze impulsem do tworzenia czegoś nowego, lepszego i ciekawszego. Może niekoniecznie impuls ten da nam pozytywne wyniki, ale lepiej próbować i polec, niż siedzieć cały czas w tym samym bajorku.
Nikt nie lubi kłótni, procesów i sporów o markę. Nikt nie lubi smutnych rozstań. Ale czasami jest to zwyczajnie konieczne, żeby się rozwijać.
Ulubionej serii. . . ale co ma wydawca do rzeczy? Jak gra jest dobra, to kupię, jak nie to nie 🙂 Nie uzależniam zakupów od tego czyje logo widnieje na pudełku.
michrz – developer, nie wydawca. Developer tworzy grę, wydawca ją sprzedaje. Dobrym przykładem opisanego tu problemu jest choćby DeusEx 1 i 2. W dwójce zmienił się twórca, zmieniła się gra (na gorsze), z drugiej strony, Crystal Dynamics wręcz wskrzesił Larę. Nie demonizowałbym, może być różnie.
empeck – racja, ale nie zmienia to mojego nastawienia. Developer taki czy inny. . byle by gra była dobra.
Kłopot w tym że często trudno jest prześledzić „ścieżkę kariery” danego developera, wydawcy czy kogo tam jeszcze. Czasami trzeba się troche informacji naszukać. Tak więc zazwyczaj jeśli nie trąbią zbyt głośno o zmianie „motorniczego” danej marki sami możemy nie zauważyć zmiany „u steru”. Jak na tym wychodzą uznane markowe tytuły? Różnie, kwadratowo i podłużnie. W zależności kto przejmuje pałeczkę tak kończy dana seria. Swego czasu rozmieniono na drobne potężną markę Wing Commander poprzez kiepską część 5 „Prophecy” i słabawy film „Wing Commander”. To akurat podwójna tragedia, bo po odejściu Chrisa Robertsa i jego brata Erina poszedł do piachu też Privateer. Co gorsza na dokładkę bracia Roberts już na szerokie wody nie zdołali wypłynąć i słuch o nich zaginął.
Był jeszcze Starlancer Robertsa i Freelancer eeeee. . . drugiego Robertsa 😉 Ten ostatni był całkiem niezły 🙂