Po udanym Battlefield 2 nadchodzi pora na kolejną grę w serii. Tym razem DICE zabiera graczy w przyszłość, ale proponuje jakby mniej zmian. Czyżby Battlefield zaczynał zjadać własny ogon?

Osobiście uważam, że zrobienie takiej gry wcale nie jest najprostszym zadaniem. No dobrze, może jest, ale żeby mogła jeszcze zasłużyć na miano gry dobrej, to już nie lada wyzwanie. A nowego Sly`a uważam właśnie za grę dobrą, jeżeli nie świetną.

Gdzie jest moja forsa?

No dobrze, ale po kolei. To już trzecia odsłona przygód szelmowskiego szopa-złodzieja oraz jego nieustraszonej drużyny – hipopotama Murraya i żółwia Bentleya. Gra zaczyna się w momencie w którym kończy się część druga. Ekipa Slya przeżywa pewne wewnętrzne problemy. Bentley po wypadku zostaje przykuty do wózka inwalidzkiego, a Murray, który siebie za owy wypadek obwinia, odchodzi z drużyny w poszukiwaniu wewnętrznego spokoju. Oczywiście koledzy z zespołu nie chcą się pogodzić z utratą przyjaciela i wyruszają do Australii by przekonać swego kompana do powrotu. Jest jednak jeszcze jeden powód dla którego siła i spryt… no dobra, głównie siła Murraya będzie potrzebna.

Jest kolorowo i przyjemnie.

Okazuje się bowiem, że skarbiec rodziny Cooperów – przodków Sly`a – znalazł się podstępem w rękach niejakiego Dr. M. Sly wyrusza na wyprawę dokoła świata w poszukiwaniu pomocy w przedsięwzięciu które planuje. A pomoc mu się przyda. Dr. M wokół skarbca wybudował prawdziwą fortecę i za jej murami stara się dobrać do ukrytych skarbów. Na szczęście na wykonanie swego zadania Sly ma trochę czasu, gdyż drzwi skarbca może otworzyć jedynie on. Czas ten wykorzystuje na powiększenie swej szajki aż do siedmiu członków, nie licząc inspektor Carmelity, która to równie sprawnie potrafi pomóc, jak i przeszkodzić w przestępczym procederze Szopa.

Lekko, łatwo i przyjemnie

A teraz do rzeczy! Dlaczego lekka, łatwa i przyjemna? Odpowiem po kolei.

Dlaczego lekka? Ta gra nie przytłacza. Pomimo niesamowitej wręcz ilości nowinek, minigierek, postaci i zadań, można się bez problemu w niej odnaleźć. Grało mi się niemal instynktownie, w lot łapiąc co teraz mam zrobić. To wcale nie jest takie oczywiste, jako że na innowacje nie ma co tu narzekać. Gdzie człowiek nie splunie, tam minigra. Albo trzeba brać udział w bitwie lotniczej, a to znaleźć ukryty kod w obrazie, a to znów przejąć kontrolę nad systemem obronnym w hangarze (swoją drogą nie powstydził by się go Fort Knox), innym razem zaś uczestniczyć w bitwie morskiej w formie klasycznych Pirates!

„Monotonii można tu szukać ze świeczką.”

Jest też otwieranie sejfów „na słuch”, wyścigi zdalnie sterowanymi samochodami… zbyt wiele tego, by wszystko wymienić. Ale nie wolno zapomnieć również o nowych postaciach – każda z nich ma inny zestaw umiejętności i inny styl rozgrywki. Jednak jak napisałem wcześniej, wszystkie te elementy wywarzone są wręcz mistrzowsko, przez co nie sposób się w tym wszystkim pogubić, a jednocześnie monotonii można tu szukać ze świeczką.

Dlaczego łatwa? Sly 3 nie stara się przykuć uwagi tylko najbardziej wytrwałych graczy, grając na ich ambicji poprzez serwowanie kolejnych prawie niewykonalnych zadań. Co to, to nie! Z malutkimi wyjątkami przez większość misji przeszedłem jak nóż przez masło. Powiem więcej. Ostatnio kuzyn mój – lat 10 – zaniemógł biedactwo na grypę. Zlitowałem się nad nim i pozwoliłem pociąć trochę w Slaya.

[Głosów:0    Średnia:0/5]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here