Granie w strategie ma to do siebie, że zawsze wcześniej czy później musimy zmierzyć się z naszym przeciwnikiem. W większości gier RTS bądź tych podobnych do Heroes of Might & Magic praktycznie cała misja jest wielkim przygotowaniem do ostatecznej konfrontacji. A to czeka na nas baza przeciwnika, a to zamek czy też Wielka Armia Zła.
Od samego początku zdobywamy surowce, podbijamy kolejne kopalnie, wznosimy zakłady produkcyjne, rozwijamy nasze miasto/centrum dowodzenia i budujemy budujemy i jeszcze raz budujemy nasze jednostki. A kiedy już skończymy budować dobudowujemy jeszcze kilka – tak dla pewności.
Działanie takie zaobserwowałem u siebie grając w Dzikie Hordy. Cały dzień bawię się z jedną misją stopniowo podbijając mapę. Początkowo próbowałem „ostro napierać”, ale po jednej dość dramatycznej bitwie (wyszedłem z niej cało, ale mocno obity) i kolejnej druzgocącej porażce (zakończonej loadem) porzuciłem chęć szybkiego podboju świata i wróciłem do swojej starej sprawdzonej metody. Strategię tą ochrzciłem SWA, czyli Syndrom Wielkiej Armii.
Pocieszam się, że nie tylko ja cierpię na tą przypadłość. W końcu nawet Napoleon miał swoją Wielką Armię! Wprawdzie biorąc pod uwagę to, co z niej zostało po wycieczce do Moskwy zaczynam się zastanawiać czy ta nazwa jest właściwa, ale co tam. Problemem w „Hirołsach” jest to, że im dłużej ja buduję swoją potęgę tym przeciwnik dłużej przygotowuje się na jej odparcie. Kończy się to zawsze tak samo – ostateczny pojedynek toczą dwie monstrualnie wielkie armie, z których na samym końcu (po obu stronach) zostają marne resztki. Doszło do tego, że w jednej z pierwszych misji Dzikich Hord z dwóch potężnych zgrupowań, które się spotkały pod koniec misji zostało tylko ok. 50 zombie – szczęśliwie moich.
Czasem zdarzają się też sytuacje zaskakujące, kiedy komputer nie potrafi wykorzystać danego mu przeze mnie czasu. Wtedy, kiedy ja na czele tysięcy jednostek melduję się u wrót jego bazy przychodzi wielkie rozczarowanie, bo okazuje się, że moje przygotowania zupełnie nie były warte zachodu. Przeciwnik pada po śmiesznie krótkiej walce, a ja z niesmakiem myślę ile czasu zmarnowałem na niepotrzebne budowanie Wielkiej Armii.
SWA jest okrutne. Ileż to razy już byłem gotowy do Wielkiego Szturmu, kiedy w mojej głowie pojawiła się myśl – czy aby na pewno jesteś gotów? A jak przeciwnik miał więcej kopalni i wybudował więcej? Może przydałoby się jakieś wsparcie? A może warto poczekać jeszcze rundę – to w końcu będzie poważny zastrzyk sił! I tak rozkaz do ataku zostaje odłożony „na później”.
Na szczęście zawsze wcześniej czy później (raczej to drugie) masa krytyczna zostaje przekroczona i cała ta lawina wojsk rusza w kierunku wroga. W 99 na 100 przypadkach ekspedycja kończy się sukcesem. W tym jednym – kiedy finał jest inny, możecie się tylko domyślać jak silnie potęguje to mój SWA. Wtedy rozegranie jednej misji potrafi się przeciągnąć nawet do kilku dni.
Na szczęście takie sytuacje zdarzają się nader rzadko.
Zaobserwowaliście u siebie Syndrom Wielkiej Armii? A może należycie do tego grona – Wiecznych Ryzykantów, na które spoglądam z zazdrością? Zdradźcie tytuły, w których zdarzyło się wam tworzyć Wielkie Armie.
hmmm, skoro nadal jedziesz po HOMM, to ja nadal jade z Disciples. . . Masz herosa i 5 pomocniczych jednostek (nie od razu, na początku tylko 3!) w drużynie i tyle. można przywołać stwory, pomóc sobie czarami i eliksirami, ale ogólnie – zero potężnych armi 🙂 Kilka postaci rozwijających sie wraz ze wzrostem XP i to cała recepta na Twoje SWA 😉
Mnie tam SWA raczej nie dotyczy, bo jedyna strategia w jaka gralem ostatnio to Europa Universalis 2, gdzie wielkiej armii zbudowac nie mozna, bo nie bedzie sie jej w stanie utrzymac. A z reszta, taka i tak nie jest potrzebna – przynajmniej nie w ofensywie. Wielka Armia w EU2 staje sie pozyteczna gdy sie bronimy, ale gdy atakujemy wystarczy nie wiecej niz 30 tysiecy ludzi i armat. Niech za przyklad sluzy sytuacja, ktora mnie ostatnio od Europy skutecznie odstraszyla (ale pewnie na krotko): Otoz gram sobie Hiszpania od roku 1492. W 1494 (albo 1495, juz nie jestem pewien) napadlem Francje od poludnia przechodzac granice piechotą, z Morza Srodziemnego dzieki mojej flocie i z Oceanu Atlantyckiego za sprawa drugiej czesci tejze floty. Stopniowo poruszalem sie w glab kraju, az w koncu w 1499 roku padł Paryz – moje wojsko, dowodzone przez El Gran Capitana zrownalo z ziemia 15 tysieczny garnizon stolecznego miasta. W calej Francji zostalo moze 5 prowincji, ktorych nie podbilem. Wskaznik wojny juz ze dwa lata pokazuje 99% na moja korzysc. I co? I Francja nie zgadza sie, kiedy ja dobrodusznie rzadam od nich tylko prowincji nadatlantyckich na poludnie od Bretanii oraz tych, ktore granicza ze mna (z czesci tych drugich nawet zrezygnowalem). I strasznie mnie ten stan rzeczy frustruje 🙁
Gram „wielkimi armiami” w grach AOE 1,2,3. Jednak jest to w nich jedyna droga do zwycięstwa. Wielbiciele rozwoju przez dyplomację i/lub technologię czy po prostu tzw. taktyki żółwia często nie znajdą tego czego szukają w tym tytule. Dla mnie przełomem była seria Total War – idealne połączenie RTS i strategii turowej gdzie o zwycięstwie nie decyduje przede wszystkim wielkość armii. Odkrycie Europy Uniwersalis też mogę do takich przełomów zaliczyć chociaż ta gra z kolei to jeszcze inna kategoria. Ale cóż, muszę przyznać, że w grach zdecydowanie kładę nacisk na coś więcej niż ilość wojska. Mimo wszystko gdy pojawi się AOE 4 na pewno ją kupię. HOMM nie gram – nie mogę się przełamać do armii pełnych smoków, wampirów i wybuchających gnomów. Jednak to jest moja własna subiektywna opinia bo wiem że gra cieszy się wielką popularnością.
wujo444—> tak zachwalasz, że będę musiał w wolnej chwili (czy coś takiego w ogóle istnieje) po ten tytuł sięgnąć. A tak po prawdzie wcale nie jadę po HOMM tylko HOMM służy mi tu jako przykład na zobrazowanie pewnego zachowania ktore u siebie zauważyłem. mic111—-> widzisz, a ja w Shogun Total Wara też ostatecznie kończyłem z wielkimi armiami. Wprawdzie na początku zwyciężałem żmudną walką średniej wielkości oddziałami, ale kiedy już przeszedłem moment krytyczny (a był taki kiedy myślałem, że padnę, ale pamiętna obrona na wzgórzu pozwoliła mi odeprzeć atak wielkiej armii konkurencyjnego rodu) to znów obrałem drogę SWA 🙂
jolo> tutaj dotknąłeś sedna sprawy – Shogun Total War i kolejne części często kończyłem grać gdy kraje stawały się ogromne i groteskowe – można powiedzieć w pewnym sensie „ahistoryczne”. Stad ciągle czekam na grę o cechach Total War jeśli chodzi o bitwy i tzw. RTS, Europa Universalis 3 z modem Magna Mundi jeśli chodzi o odwzorowanie historyczne i realizm oraz taką grywalność jaką ma np. AOE 2. Mam nadzieje że pewnego dnia. . .
oj Wielkie Armie tworzyłem: KKND, Warcraft 1 i 2, C&C, C&C Red Aler / Red Alert 2, Tiberium Wars, Starcraft (wtedy nawet mieliśmy hasło ze znajomymi „gdy marinów kupa to i zerg pupa-strategia na marina czyli budowanie xxx ilości marinsów w 3 albo 4 barakach i posyłanie ich od razu na przeciwnika), Warhammer 4000 Dawn Of War, Diablo 2 (grając nekromatą wskrzeszałem max ilość nieumarłych 😀 to też taka moja prywatna wielka armia) Overlord 😀 i maxymalna ilość goblinów zależnie od przeciwnika wybierało się różnie a to firegolemki + warriorgolemki itd 🙂 to chyba na tą chwile tyle z tego co mi się przypomniało w co grałem gdzie Syndrom Wielkiej Armii dawał znać o sobie 🙂 pozdrawiam
ciezko znalesc gre w ktorej nie jest to jedyna sensowna „taktyka”. dlatego ja nie lubie „strategi” w ktorych budujemy jednostki.
Sam jestem zwolenikiem tej strategii, ale chyba prosciej by bylo wymienic gry, w ktorych SWA nie ma racji bytu 😉
W sumie to czy masz SWA zależy od konkretnej gry. W Warcrafcie 3 nie da się nic takiego zbudować, podobnie jak w Wh40k. Z drugiej strony chociażby RA2 opiera się w zasadzie totalnie na SWA którą należy rozjechać przeciwnika. Gdzieś po środku chyba leży SC, gdzie można zrobić masę jednostek (Zerg. . . ) a można się pobawić (Terran Ghost + 3 silosy + 8 Battlecruiserów).
To wszystko też zależy od mapy, na której się gra. Są pewne sposoby utrzymania hegemonii bez wielkiej armii. Grając w Cywilizacje (kolejne) często wybierałem mapy z archipelagami, gdzie nacje były porozdzielanę wodami. Od początku kontrolowałem morza tępiąc wszelką wrażą działalność na morzach, począwszy od prób odkrywania nowych terenów, ataki na miasta od strony morza, czy desanty. Po jakimś czasie tak transport morski zamierał, że nikt nie był w stanie mi zagrozić, a to wszystko przy niewielkiej flocie. Wszystko polegało tylko na odpowiednim umiejscowieniu okrętów na trasach uczęszczanych przez komputerowych przeciwników. Czasem w Shogunie udawało mi się bez większych walk przejmować prowincje, pomagałem sobie wtedy skrytobójstwem, dyplomacją, ale często korzystałem wtedy z load.