Nie ma wątpliwości, że jesteśmy narodem spragnionym sukcesów. Dowodzą tego kolejne wydarzenia zarówno w świecie sportu jak i poza nim (vide emocje związane z premierą Wiedźmina). Nie ulega również wątpliwości, że w sporcie niestety do niedawna nie mieliśmy się za bardzo czym chwalić. Oczywiście, były sukcesy Korzeniowskiego, Małysza, Partyki, Otylki etc., ale wciąż brakowało nam sukcesu w sportach drużynowych. Los jednak i do nas się uśmiechnął i w ciągu ostatnich 2 lat jakoś wszystko zaczęło się lepiej układać. Najpierw Złotka, potem męska siatkówka pod przewodnictwem Lozano, polscy piłkarze ręczni, brakuje jeszcze do kompletu koszykarzy, którzy ostatnio wypadają dość marnie. Królową sportów drużynowych jest jednak piłka nożna. I o niej będzie dzisiejszy wpis.

Choć udało się nam dostać do Finałów Mistrzostw Świata sam występ na tej imprezie wszyscy chcielibyśmy jak najszybciej zapomnieć. Porażka, a przede wszystkim jej styl wywołała burzę w mediach z czego urodził się pomysł dla wielu szokujący – zatrudnić szkoleniowca z zagranicy. Strach padł na naszych trenerów, podniósł się krzyk, że będziemy przepłacać, a i tak się nic nie zmieni. Nawet nasz legendarny bramkarz dowodził, że nowy trener nie zdąży poznać graczy z Polski przed końcem eliminacji. Wściekłość twardogłowych była wielka, posypały się nawet inwektywy w kierunku dziennikarzy. Jednak pod naciskiem mediów nawet „główny reformator polskiej piłki”, odwieczny prezes (żeby nie powiedzieć Wielki Przedwieczny!), któremu jak wiemy tylko dobro naszej piłki leży na sercu zdecydował się na zatrudnienie kogoś z zewnątrz. Wątpię, żeby wynikało to z troski o futbol, raczej ze strachu o własną głowę, której domagali się głośno polscy kibice wspierani przez media. A że strateg z niego nielichy (wszak siedzi na tym stołku już ładnych parę lat) wykombinował on, że jak zatrudni kogoś z zagranicy i ten nie daj Boże jeszcze odniesie sukces to oczywiście część splendoru przypadnie Jemu, a media i kibice dadzą mu spokój. Chylę czoła przed panem Michałem, bo faktycznie plan udał się w 110%, a Polacy jakby zupełnie zapomnieli o wszystkich machlojkach w PZPN i korupcji, która żre polską piłkę od lat (oczywiście pan Michał o niczym biedaczek nie wiedział i pewnie wciąż nie wie).

Tak czy siak – pojawił się nam człowiek dziwny, niepasujący zupełnie do dotychczasowych polskich klimatów, który pierwsze co powiedział to to, że nie ma żadnych świętości, a grał będzie ten, kto na to zasłuży. Dziwne to były słowa dla Polaków przyzwyczajonych do tego, że Dudek grać musi. Zżymali się też mocno polscy działacze słysząc te wszystkie słowa, ale nic im nie pozostało jak życzyć tylko wszystkiego najgorszego nowemu trenerowi. Ten jednak na szczęście nie znał języka polskiego więc tym łatwiej było mu ignorować histerię środowiska jak i medialne zamieszanie, które towarzyszyło jego zatrudnieniu.

Zaczęło się źle (ku uciesze większości twardogłowych) i wielu już widziało Wielką Porażkę Leo. Trener jednak niewzruszenie powtarzał, że to dopiero początek, że wiele pracy trzeba żeby zobaczyć zmiany. Mówił też rzeczy szokujące – że w Polsce jak na całym świecie są talenty piłkarskie tylko trzeba je znaleźć i odpowiednio z nimi pracować! Tak jak rzekł dziwny Holender, tak zrobił. I przyszły chwile, których chyba nigdy nie zapomnimy. Sam przyznam, że zasiadałem do pamiętnego meczu z Portugalią z kuflem piwa, paczką chipsów i hasłem na ustach – „no to ciekawe ile dziś dostaniemy?”. A potem tylko przecierałem oczy i cały czas czekałem kiedy 1) się obudzę lub 2) Polacy padną kondycyjnie i na strzelone 2 bramki stracą 4. Nic z tych rzeczy się nie stało. Kilka miesięcy i zwycięstw później oglądaliśmy jeszcze jedno, tym razem nad Belgią. Przy udziale prawie 50-cio tysięcznej publiczności zgromadzonej na Stadionie Śląskim mimo niskiej temperatury wywalczyliśmy historyczny awans do EURO 2008. Sobotni mecz nie był wcale piękny. Powiem więcej – był słaby i chwilami nudny. Polacy grali poniżej oczekiwań, a Belgowie kilkukrotnie napędzili nam niezłego stracha. Mimo to kiedy Ebi wcisnął pierwszą bramkę darłem się jak głupi! Kiedy padła druga aż poderwałem się z fotela (oczywiście drąc się wniebogłosy). Dlaczego? Bo miło zobaczyć, że profesjonalizm wygrywa z kumoterstwem, a spokojna ocena i analiza z narzekaniem i obwinianiem o porażkę wszystkich dookoła. Ile to razy słyszeliśmy, że trawa była za śliska, piłka za okrągła, sędzia nas nie lubi no i piłkarze przeciwnika nie chcą jakoś współpracować? Za kadencji Beenhakkera wreszcie tego nie było. Jeśli graliśmy słabo – trener o tym mówił jasno i wyraźnie (nawet w sobotę kiedy wszyscy byli pijani szczęściem z awansu i nikomu nie przyszłoby do głowy oceniać stylu gry naszej drużyny). Nie szukał winnych, nie zwalał na nikogo. Reagował, działał, poprawiał. Konsekwentnie i do bólu. Był tam gdzie być powinien, robił to, co powinien robić. I chwała mu za to, bo ów awans to przede wszystkim jego zasługa. Zmienił naszych piłkarzy, zmienił ich podejście do gry, stworzył zespół.

A co dla nas graczy oznacza ten awans? Cóż, na pewno to, że w czerwcu przyszłego roku będziemy nieco mniej grać z racji kibicowania biało-czerwonym. Po drugie, po raz pierwszy, znajdziemy nasz zespół w edycji FIFY wydanej na Mistrzostwa Europy nie z racji kwalifikacji, ale z racji dostania się do finałów mistrzostw. I nawet jeśli chłopakom Beenhakkera nie pójdzie na turnieju (choć wszyscy mamy nadzieję, że jednak zawalczą) zawsze będziemy mogli poprawić historię. Ja już zacieram ręce, bo ostatnio granie w piłkę kopaną na komputerze jakoś wyjątkowo przypadło mi do gustu.
Ciekawe czy trener Leo grywa czasem w PESa lub FIFĘ?

P.S. Empeck wybacz mi ten wpis, wiem, że boisz się otworzyć lodówkę, żeby nie wyleciała stamtąd piłka, ale… awansuje się do EURO 2008 tylko raz 🙂

[Głosów:0    Średnia:0/5]

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Please enter your name here